„Spotkamy się tam, gdzie nie ma mroku.”
George Orwell, Rok 1984.
Na skraju osiedla pętla tramwajowa, przy niej ostał się kawałek zagajnika. Bezlistne drzewa okupują gawrony. WRONa nie chce skonać, zima okazuje się być znowu wasza; zatem wiosna nasza? Obiecywali bracia podziemni solidarni; pisali na murach. Krzepiący narodowego ducha napis długo w oczy nie kłuł, znikał do południa zamalowany. Cała nadzieja w Amalryku – na rok bieżący, 1984, zapowiedział upadek Wielkiego Brata… na razie Orwell się zrealizował w wersji polskiej.
Tak nieskładnie rozmyślam, paląc papierosa na balkonie. Na nim poustawiane świąteczne potrawy, które nie pomieściły się w lodówce. Do mieszkania wracam zziębnięty. Tuli mnie ciepło idące od kaloryfera; dopijam kawę, dojadam sernik wypieczony przez Hanię na święta kończącego się Roku Pańskiego wyżej wspomnianego. Tydzień z małym okładem pozostał wraz z niezgasłą nadzieją, że coś się stanie, bo zdarzało się przecie, że czas i dzieje wpadały w przyspieszenie, fortuna losu kapryśną jest. A nuż coś się jeszcze stanie – huknie, pierdolnie, walnie, trzaśnie, zawyje, obsunie się… zapłoną na czerwono horyzonty, krwawe łuny na wschodzie się pokażą… kometa, wlokąc ogon, na niebie nocnym przeleci, psy wyć będą, gromnice palić lud będzie, ojczulkowie nasi kościelni – czarni, brzuchaci, wypasieni – pielgrzymki poprowadzą. Tymczasem mróz idzie od wschodu, zimna jest zima miejska nasza osiedlowa, betonowa, wielkopłytowa… Mnie niedługo na wieś czas wracać, pod Poznań trza mi jechać. Zachłannie i coraz bardziej po przekątnej czytam Rok 1984, wydanie londyńskie. Bo na wynos książki nie dostanę. Inni w kolejce… nawet po apokalipsę trzeba nam w naszym kraju czekać.
Zbieram się niespiesznie, wdziewam na grzbiet kurtkę, szukam czapki, rękawiczek i szalika… torba na ramię… pora wyjść… godzina piętnasta. Gdy oporządzony stoję przy wyjściowych drzwiach, Andrzej mówi, że za godzinę będzie jechał samochodem do miasta, podrzuci mnie bliżej centrum…
– Dziękuję – odpowiadam – Pojadę tramwajem na dworzec główny PKP, około piątej mam pociąg do Wir.
Od stacji tamże do domu Szefowej w Łęczycy dziesięć minut niespiesznego marszu w wiejskim pejzażu; miasto zostanie z tyłu, oddali się miasto oświetlone… Po drodze sprawdzę skrzynkę pocztową, tam choć raz w tygodniu list do mnie… z Wrocławia albo Międzygórza… wspierają mnie słowem pisanym przyjaciele… oni mnie żałują, nie jak ci ułani, co końmi stratują. Bo na wojence ładnie…
Za Andrzejem pojawia się Hanka, przed chwilą było ją słychać w kuchni; teraz szeleści zagranicznego pochodzenia reklamówką, w której coś przekłada. Żegnamy się, życzymy sobie wszystkiego co najlepsze i żebyśmy… Hania całuje mnie w policzek, daje reklamówkę – to od nas! Patrzę na nią z wdzięcznością, trochę z ukosa, nie powiem, że spode łba, niezgrabnie… Jak wyrazić wdzięczność? Nauczyli mnie rodzice albo ciotki z Trzebnicy, a później z Wrocławia? Andrzej też coś trzyma w ręku, skrępowany…
– Tadku – mówi – znalazłem tu coś… stara szuflada, remanenty… mieszkasz na wsi, się przyda… latarka… bateria nowa… mam nadzieję – dodaje…
– Dobrą masz nadzieję, bardzo się przyda! – Biorę i patrzę na ten nieco archaiczny przedmiot… patrzę z sentymentem, pamięć biegnie do tyłu; to nie magdalenka umoczona w herbacie, to widok płaskiej terenowej latarki budzi we mnie chłopięcą i młodzieńczą pamięć. Nie zapomniałem tych latarek z dawnych czasów – Radojewa, wcześniej z Ceradza Kościelnego. Czasem wylewała się bateria, blaszki trzeba było umieć akuratnie podgiąć, coby kontaktowały; bywało, że latarkę wstrząsowo należało potraktować, żeby wydobyć z niej światło. Elektryczne. Baterię dobrze było wyjąć na noc, podsuszyć, kładąc przy piecu kaflowym pokojowym albo kuchennym na skraju płyty, na której stał garnek emaliowany poobijany, czajnik jeśli nie obity, to pogięty, z boku żelazko żeliwne na duszę… A gdy w ciemnościach stanąłeś przed dużym lustrem, było u nas takie jedno ze zbitym rogiem, i podświetliłeś się od dołu – maszkaron, diabeł, wampir, Frankenstein, Dusiołek, topielec, wisielec, dusza umęczona, pokutująca, zbrodzień pytający przebaczenia z ciebie wychodził – ot, takie domowe kino darmowe… kino grozy, a tej u nas, w rodzinie przepadłej, koślawej, tragicznej, chybionej, tej grozy dość się przydarzyło bez kieszonkowej latarki, którą, jak chciałeś, powiesić mogłeś na guziku kurtki albo płaszcza… i szedłeś ciemną wsią, psy szczekały, a światła z latarki tyle, co kot napłakał.
– Dzięki – mówię i żegnam się już z Andrzejem, który do kieszonki mej kurtki dyskretnie wkłada niewielką kopertę, otwiera drzwi na klatkę schodową i jakby mnie lekkim pchnięciem zachęcał do wyjścia, pchnięciem niepasującym do jego dobrze wychowanej, łagodnej, poznańskiej, solidnej osobowości. Na odchodnym podniesionym głosem mówi: – Zadzwoń po Nowym Roku. Domyślam się, że Andrzej chce przed Hanką ukryć podarunek. Jeszcze nie wyszedłem na zewnątrz budynku – już otwieram kopertę. Pieniądze! Niedużo, ale wiele, bo od serca! Mój alkoholiczny łeb błyskawicznie przeliczył, że na pół litra, na paczkę papierosów i na paczkę herbatników Petit Beurre o smaku maślanym; dobrze jest – na dziadowskie zaopatrzenie starczy… Może i na setkę na drogę, żebym w pociągu Poznań Główny – Wolsztyn poczuł się lepiej, żebym posmakował pędu jazdy po torach, poetyki i metafizyki dróg żelaznych, zrósł się z atmosferą kolejowej podróży. Już przybyło mi energii, pełzająca depresja poszła precz! Jakąż to terapeutyczną siłę ma pieniądz, jaką on to ma siłę. Raźnym krokiem spieszę do tramwaju, który dowiezie mnie na Most Dworcowy. Oto ja, ecce homo. Na drzewach wrony. Dzisiaj w cywilu, bez mundurów. Może przemówią ludzkim głosem… taka tradycja… lecz to zwierzęta mają przemawiać ludzkim głosem, a ptactwo drzewne?
Tramwaj zgrzytając podjeżdża na pętlę, drzwi odkluk-odkluk, siadam, ruszamy, drzwi zakluk-zakluk, jedziemy przez puste zaśnieżone pole, na nim zapomniany strach na wróble, skręt w lewo, pokazuje się mieszanina przedwojennej zabudowy i nowego budowlactwa socjalistycznego. Oto i Rondo, skręt w prawo, w dali sylwety centrum Poznania… mego miasta utraconego. I teraz długo i prosto jak w pysk strzelił, oto most łączący brzegi nieimponującej szerokością Warty, będziem pod górkę jechali. Hotel Poznań, po drugiej stronie pomnik powstańców wielkopolskich, dworzec PKS, wjazd na Most Dworcowy, wprost na Iglicę Targową. Raz w roku Poznań stawał się międzynarodowym centrum targowym, kilka razy w roku centrum krajowym, w ostatnich latach cienko, ciężko, kiepsko… Reagan-kowboj nas załatwił odmownie, embargo na dobra rozmaite amerykańskie drań nałożył, a wedle teorii Docenta Kitty powinien dać jak najwięcej – sypnąć zbożem, kukurydzą, konserwami rzucić, mlekiem w proszku posypać. A po co? Po to, iżby stary niedźwiedź z sierpem i młotem się bardziej jeszcze nie rozeźlił. Już burczy gniewnie. Tak Docent Kitta wymyślił w dyrektorskim gabinecie, jego wierna asystenta, w stopniu docenta, Pabicka, dalej transmitowała tę światłą myśl. Tak mi wtedy rzekł Docent Kitta, a mnie nie wiedzieć wtedy było, co o tym sądzić… zwątpiłem tamtego dnia w potęgę Rozumu. Jeśli w ogóle istnieje nadzieja, spoczywa ona w prolach – słyszę głos Winstona; gdy tramwaj staje na przystanku za Mostem Dworcowym, widzę O’Briena i jego przenikliwe, lecz bez nienawiści patrzące na mnie oczy. W wigilijny dzień Roku Pańskiego 1984 patrzy na mnie, na człowieka zbędnego, obsranego i zakrakanego przez Wronę, nie przystającego do niczego i nikogo, do żadnej rodziny, poznańskiej solidnej rodziny; ja, człowiek zbędny, jestem już w tych rejonach, które często przemierzałem, raptem trzy albo cztery lata wstecz, będąc asystentem na uniwersytecie. Teraz już nie – jestem pełna prywatność, anonimowość, zbędność, niczyjość, przypadkowość…
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]