Powstała dzięki tym bogatym źródłom swobodna, pełna anegdot gawęda, a trochę monografia, ale i reportaż historyczny o ZLP, organizacji, zwłaszcza o działających w niej pisarzach. W sumie to także opowieść o literaturze polskiej w PRL, a może raczej – bo i tak sobie myślałem – o literaturze peerelowskiej. Swą gawędę Potkaj snuje chronologicznie od roku 1945 właściwie do czasów współczesnych. Skupia się przede wszystkim na oddziale warszawskim ZLP, bo też tam działo się najwięcej. Warszawa stanowiła centrum literackie w PRL. Tam mieściła się siedziba władz tej organizacji, tam wydawano najważniejsze pisma literackie, tam działały główne wydawnictwa, tam zapadały najważniejsze dla literatów decyzje. Rzadziej Potkaj mówi o „prowincjach” literackich, ale przez chwilę opowiada o środowisku łódzkim, które początkowo zwłaszcza odgrywało ważną rolę, a potem o środowisku krakowskim, które dało tej organizacji prezesa Jana Józefa Szczepańskiego, stojącego na jej czele w heroicznym okresie lat 1980–1989, ale z którego wyszła w roku 1953 haniebna rezolucja w sprawie procesu kurii krakowskiej. Zapadły wtedy cztery wyroki śmierci. Na szczęście niewykonane.
Potkaj wspomina i tę rezolucję, i heroizm literackich opozycjonistów w rodzaju Szczepańskiego, Stefana Kisielewskiego czy Zbigniewa Herberta. Oportuniści czasem zmieniali się w kontestatorów, jak było w przypadku Andrzeja Kijowskiego: sygnatariusza rezolucji z 1953 roku, autora protestu w sprawie zdjęcia Dziadów w 1968 roku i legendarnego przemówienia na rozpoczętym 11 grudnia 1981 roku, a więc tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, Kongresie Kultury Polskiej.
Kazus Kijowskiego chciałoby się widzieć jako w pewnym sensie ilustrację ewolucji ZLP: od oportunizmu i kolaboracji z władzami komunistycznymi do zaczynającej się w okolicach roku 1956 wobec owej władzy opozycji, co ostatecznie doprowadzić miało do likwidacji tej organizacji w roku 1983.
Kilka lat wcześniej poeta, a raczej Pan Cogito, użył jeszcze innej, bo infernalnej, metafory. Przypomnę: w najniższym kręgu piekła znajduje się azyl artystów, „pełen luster, instrumentów i obrazów”. Jest to na pierwszy rzut oka najbardziej komfortowy „oddział infernalny”:
Jak ironicznie zauważa Pan Cogito, to dowód, a zarazem konsekwencja tego, że Belzebub kocha i popiera sztukę. Oczywiście tylko taką, która powstaje w „absolutnej izolacji od piekielnego życia”. Artyści mają spokój, ale spokój ma także Belzebub. Ten ostatni uprawia zresztą specyficzną politykę literacką:
Metafora „akwarium” jest późniejsza od „piekielnej”. Czy Herbert zapożyczył ją od tytułu powieści Stefana Kisielewskiego Ludzie z akwarium, wydanej w roku 1976 w Paryżu pod pseudonimem Tomasz Staliński? Być może. Na pewno łączyło ją z myślami Pana Cogito to, iż akcentuje fakt życia pisarzy w izolacji, zamknięciu, separacji od świata zewnętrznego, a tym samym zamknięcia oczu na zło, które jest nie tylko „tam”, ale i „tu”, w świecie pozornej harmonii.
Życie w akwarium jest tym samym sztuczne, nienaturalne. Zarazem jest to życie wygodne, ułatwione, w którym np. rybki, chomiki czy żółwie mają zapewniony pokarm i odpowiednią temperaturę wody lub powietrza. Nie muszą też walczyć z konkurencją ze świata zewnętrznego. Ewentualnie – jeżeli jest ich więcej – walczą między sobą.
Życie w akwarium jest, oczywiście, życiem w niewoli – z akwarium rzadko udaje się uciec, a jeśli tak się dzieje, to uciekinierów czeka zwykle smutny los.
Życie w akwarium jest także życiem na niby. Imituje i poniekąd zastępuje życie autentyczne. To erzac czegoś prawdziwego, symulacja, „podróba” natury, ale może też być – że przywołam klasyczny esej Stanisława Barańczaka – fasadą maskującą wstydliwe tyły. W akwarium wszystko dzieje się niby tak jak w realnym świecie, ale przecież nie do końca i nie naprawdę. Jest to spektakl, nieświadomie odgrywany ku uciesze właściciela akwarium, a trochę też, aby popisać się przed światem zewnętrznym.
Akwarium oznacza bowiem nieustanną obserwację i kontrolę. Rybka czy żółwik w każdej chwili mogą zostać podpatrzone, skontrolowane. Mogą się ukryć, ale skrytki są przecież znane właścicielowi, on sam je wstawił, aby dać swym ofiarom ową ułudę wolności i normalności.
Oczywiście akwarium zawsze jest czyjeś i czyjeś są też pływające w nim stworzenia. Po co one właścicielowi? Zwykle dla zabawy, dla przyjemności obserwowania tego, co doń należy. Czasem pewnie dla celów badawczych: obserwacja nie tylko daje radość, lecz także zaspokaja ciekawość. Akwarium bywa więc laboratorium albo nawet hodowlą. Właściciele mądrzejsi lub bardziej utalentowani reprodukują swoje stworzonka i robią na tym mniej lub bardziej dobry interes.
Czy rybki i żółwiki są winne temu, iż znalazły się w akwarium? Raczej nie. Zostały upolowane lub wręcz wyhodowane do tego, aby w akwarium funkcjonować. Można ewentualnie winić te pierwsze za to, że nie miały dość sprytu, odwagi lub siły, by zachować wolność.
Tak sobie to przynajmniej wyobrażam. Miałem w dzieciństwie dwa małe akwaria z gupikami i za każdym razem moja przygoda z nimi kończyła się katastrofą. Rybki wyskakiwały na parkiet, a te, którym się to nie udawało, wzajemnie się pożerały. Nie był to miły widok.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]