07-08/2022

Kamila Dzika-Jurek

Płacz Nico, płacz

„W najbliższych latach w polskiej literaturze nie będziemy czytać o miłości. Raczej o przemocy i depresji. Przesączający się coraz mocniej do świata fikcji smutek przyniesie niejedno jego studium wywiedzione z etnografii intymności” – Monika Ochędowska, dziennikarka i krytyczka literatury, w internetowym piśmie „Dwutygodnik” (nr 272, 1/2020), podsumowywała w ten sposób status literatury polskiej ostatniej dekady, a zarazem określała niedaleką przyszłość rodzimego pisarstwa. I mimo że jej diagnoza dotyczyła zasadniczo zmierzchu „inteligenckiego love story” w prozie, udało jej się dojrzeć najważniejszy dziś składnik wielu książek pisanych przez twórców w Kraju nad Wisłą – smutek.

O polskiej literaturze pisanej na traumie i doświadczeniach pokoleń zanurzonych w niewypowiedzianym cierpieniu wiemy od lat. Cała polska proza i poezja współczesna wszak pozostaje nadal prozą i poezją powojenną. Ale nie tylko. Od kilku lat polscy autorzy otwierają się na inne kwestie obciążające pokolenia Polaków: pańszczyznę, zabory, prześladowania mniejszości narodowych. Odkrycia dokonywane dziś na polu genetyki, jak to, że oprócz cech fizycznych i temperamentu, dziedziczymy również emocje przodków, pozwalają spojrzeć na literaturę jako swoiste archiwum zdarzeń sprzed nawet kilkuset lat. Nabrzmiały traumą sztambuch. Silva rerum, z którego naraz wyłażą zasuszone fiołki z miłosnych schadzek naszych antenatów, ale i zapiski o ich przemocy wobec najbliższych i pracowników.

Autorzy drugiej dekady XXI wieku nie sięgają do przeszłości historycznej zapisanej datami i faktograficznymi obrazkami. Rzadko w polu ich zainteresowania znajdą się również zrywy społeczności i wspólnot. Bunt wobec trudnej do uniesienia przeszłości rodzi się w polskiej literaturze ostatnich lat w najbliższym kręgu, a z traumatycznej historii pisarze wolą rozliczać własną rodzinę, nie Polskę. Do zasadniczego zwężenia optyki doszło jeszcze przed końcem pierwszego dziesięciolecia. W 2008 roku Bożena Keff wydała swój słynny Utwór o matce i ojczyźnie – opowieść o Holokauście, której niecodzienna forma wierszowanego dramatu była porównywana z utworem Maus Arta Spiegelmana, przełamującego konwencję pisania o Shoah. Kiedy w 2011 roku Magdalena Tulli opublikowała Włoskie szpilki – powieść przedstawiającą matkę autorki jako ofiarę Holokaustu, a w 2015 wyszła Mała Zagłada Anny Janko (historia matki Janko, która jako jedyna z rodziny przeżyła rzeź wołyńską we wsi Sochy na Zamojszczyźnie), kierunek literatury posttraumatycznej na najbliższą przyszłość został ustalony. Odwoływanie się do rodzinnych, ciemnych historii stało się normą w literaturze, a w centrum opowieści stawiano ludzi, których trauma rodziców dosięgła w którymś pokoleniu (dzieci, wnuki, prawnuki).

Proza ostatnich lat jest tylko potwierdzeniem, że smutek rozpanoszył się na dobre u polskich autorów. Wydane niedawno Kości, które nosisz w kieszeniach Łukasza Barysa, Pusty przelot Daniela Odiji, Trzeba być cicho Agnieszki Jelonek, Cukry Doroty Kotas, Utrata Adama Kaczanowskiego i opowiadania Maćka Bielawskiego – mają wszytą głęboko w narrację melancholię, która ma czytelnika ukąsić. Czy nie jest znamienny fakt, że Małgorzata Rejmer, która dziś jest znana z reportaży o krajach udręczonych historią (Rumunia, Albania), debiutowała książką o ludziach uwikłanych w toksyczne związki z innymi (Toksymia, 2009)? Albo to, że Keff, pisząc o zatrutej doświadczeniem wojny relacji matki i córki, naśladowała frazę polskich poetów romantycznych?

Nicuś, debiutancka powieść Maksa Wolskiego, wpisuje się w ten nurt, choć robi to w sposób przewrotny, sprytnie odejmując tematowi ciężar przez lekką formę. Trzewiami tej książki, a właściwie całą tą książką, jest bowiem język polski, któremu Wolski postanowił ująć patetycznego i żałobnego tonu, burząc przy tym po drodze kilka solidnych pomników polskości (dostaje się zwłaszcza świętemu pomnikowi więzi matki i dziecka rodem z Inwokacji). Autor celuje prosto w środek, w esencję języka, chcąc wyszarpać z niego to, co czyni go zarazem melancholijnym, smutnym, ale i ostrym. Językiem kąsającym swoich użytkowników gdzieś ze swojej głębi, ze źródeł. Bo cała tradycja piśmiennicza, do której autor się odwołuje albo którą parodystycznie przekształca – jak Bogurodzica, twórczość Kochanowskiego, Mickiewicza i Sienkiewicza, pieśni religijne i litanie – służy tutaj jednemu celowi: pokazaniu drugiego oblicza Polski bolejącej, rozmodlonej i rozśpiewanej żałobnie. I drugiego „ja” przeciętnej polskiej rodziny – jej zmęczenia, frustracji, odziedziczonych traum i życia w opresji systemów (politycznych, ekonomicznych; „systemem” jest również sama rodzina). Robotą autora jest wywracanie na nice. A jednocześnie utwory, które przytacza i przekształca – można by je nazwać frazami arcypolskimi w książce Wolskiego – są bazą tej opowieści, w której śmiech miesza się ze smutkiem w dość równych i, trzeba to przyznać autorowi, dobrych proporcjach.

Z pozoru powieść ma być lekkim, słodko‑gorzkim road story. Paplanino-pisaniną człowieka za kierownicą, który jadąc w samotną podróż życia („gdzieś u końca czasu” – mówi Wolski Dantem), trochę gada do radia, a trochę bluzga na korki i na nijaki krajobraz za oknem. Bohater – tytułowy Nicuś – jedzie z Warszawy, ze środka Polski (a jakże!) do swojego „kraju lat dziecinnych” (mówi z kolei Wolski Mickiewiczem), dawnej Jugosławii, gdzie spędzał niemal każde wakacje z ojcem. Nicuś (albo Nico) prawie w każdym zdaniu podkreśla, że jedzie przez Polskę współczesną, czyli wybitnie brzydką. Polskę z „gazobetonu i błota”, Polskę Tworek, Koluszek i Żorów – jak ją „widzi i opisuje”. Polskę pipidów i prowincji o śmiesznie brzmiących nazwach (Lubochnia, Kowiesy, Głuchołazy), w których pola „malowane zbożem” zasłonięte są przez gigantyczne reklamy płytek ceramicznych i fastfoodów. Kraj, który do dziś nie wyrwał się z socjalistycznej biedy i kompleksów wobec bogatego Zachodu.

Powieść zaczyna się parodią inwokacji właśnie. „Polsko, ojczyzno moja, ty jesteś chorobą; ile cię trzeba leczyć, ten tylko się dowie, kto wyzdrowiał. Szpetotę twą w całej ohydzie dziś widzę i opisuję, bo źle mi przez ciebie”. Autor przepisuje tekst Mickiewicza, odwracając go na drugą stronę tak, jak to można zrobić z ubraniem. Wolski nicuje więc już od pierwszych zdań. W języku polskim słowo „nicować” ma dwa znaczenia. Jedno to przerabianie jakiejś części garderoby, przewrócenie jej na lewą stronę. Drugie natomiast, również ciekawe w przypadku Nicusia, to poddawanie czegoś analizie, ujawniające w analizowanej rzeczy cechy negatywne. Tak robi Wolski i z krainą, i z familijnym gniazdem, w którym bohater przychodzi na świat i dorasta.

To paradoks tej książki, bo choć wydaje się, że Wolski nie przestaje się w swojej książce śmiać, to ani żart, ani smutek nie zdominuje opowieści w Nicusiu, bo każdą z szyderczych głosek kontrapunktują nieśmieszne doświadczenia, które siedzą mocno w protagoniście – zwykły i zarazem niezwykły smutek. Smutek dziecka, którego pierwszym w życiu doświadczeniem jest upokarzający wstyd. I to wstyd przeżywany w obecności najbliższych, tych, którzy z zasady mają chronić, a nie upokarzać i odtrącać. Protagonista powieści opowie więc, jak ojciec (były więzień obozu w Dachau, ofiara eksperymentów medycznych – narrator uznaje, że to znaczące w tym kontekście) postanawia pewnego dnia nagrać na taśmę magnetofonową jego niemowlęcy płacz. Ta taśma dla rodziców Nico, odtwarzana w domu po latach, ma być dokumentem pokazującym, jakim kłopotliwym i płaczliwym dzieckiem był od zawsze, ale dla bohatera staje się niespodziewanie dowodem dysfunkcji rodziny, jej wiecznej frustracji, złości i braku empatii. Ustający w końcu płacz dziecka z taśmy, o którym wspomina narrator, jest również wielką zapowiedzią samotności w dorosłym życiu – zupełnie niezwykły to obraz w literaturze ostatnich lat. „Aż po paru chwilach, nagle, jakbym naraz poczuł, że to nie ma żadnego sensu, to wycie, to wzywanie, że tych dwoje nic nie rozumie z mojego krzyku i wołania, im głośniej krzyczę, tym robi się gorzej, tym bardziej jestem przerażony, jakbym naraz zrozumiał dokładnie i w pełni sobie to uświadomił, że jestem zupełnie sam na tym świecie, że nie ma co krzyczeć i wrzeszczeć, nikt mi nie pomoże, nikt nie słyszy, nigdy, never – przestaję płakać, urywam w połowie ryku, z zaskoczenia. Nastaje cisza. Oni przez chwilę jeszcze w to nie wierzą, jakby cud się wydarzył, dopiero po chwili matka mówi do ojca z bezgraniczną ulgą, patrz, sam przestał. Na tym nagranie się kończy”. Ta cisza, która „nastaje” na taśmie, ale i milczenie w czytelniku, które zostaje po tych zdaniach, jest znaczącym elementem książki. Znacznie bardziej ważkim niż szyderczy ton i ironia. Bo pod takim śmiechem jest zawsze coś. Coś zazwyczaj bolesnego.

Maks Wolski: Nicuś.
Wydawnictwo OD DO,
Łódź 2021, s. 550.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.