Noc zsuwa się ze zbocza tuż po zmierzchu
jak lawina, nie zdążę zamknąć okna
i długopisem starannie rozmieszczam
w liniach notesu jej czarne włosy.
Noc jest po prostu wielkim brakiem światła,
więc ciało stara się jakoś nakarmić
ją tym, co wyprodukuje białego.
Bo nieskończenie pusta jest noc, wirem
jest i trudno o coś bardziej pustego.
I rozpuścić się w niej trwa tylko chwilę,
i co wypowiesz w nią, co włożysz jej w usta,
nigdy nie wróci, dopóki sam pustką
się nie staniesz – a przecież wystarczy
dostatecznie długo powtarzać imię
kogoś, kogo tu nie ma. Jeszcze chwilę
płoń, jeśli umiesz, jak wolfram czy grafit
zamknięty w stuwatowej żarówce,
tej bańce ze szkła, wypełnionej pustką.