Nie jakieś tam coś, gdzieś,
Gdzie nigdy ludzie nie bywali!…
Cyprian Norwid
Dworzec kolejowy jest oddalony o kilkaset metrów. Przez całe studia przesiadałem się tu z pociągu jadącego od strony gór, od Nowego Sącza i Krościenka, do pociągu łódzkiego. Miewałem przerwy w podróży – spacerowałem wtedy wzdłuż peronów i paliłem, czasem ulicą Piłsudskiego docierałem aż do Alej. Zapadał wieczór, rozjarzały się witryny sklepów i restauracji, zamazane ludzkie postaci płynęły w szarym powietrzu.
Zastanawiające, że przez wszystkie te lata nie przyszło mi na myśl, by pójść w przeciwną stronę, tam, gdzie do Piłsudskiego przytyka ulica Mielczarskiego, podczas wojny i przed wojną nosząca nazwę Fabrycznej – jakby jakaś siła trzymała mnie z dala od historii tego miejsca i od ludzi, którzy żyli tu i umierali przed kilkoma dziesiątkami lat.
Teraz stałem przy zbiegu dawnej Fabrycznej i Przemysłowej. Kiedy Niemcy utworzyli częstochowskie getto, właśnie tu była jego wschodnia granica.
Przed wojną przy Fabrycznej mieszkała rodzina artysty Pereca Willenberga, który miał w Częstochowie prywatną szkołę rysunku i malarstwa. Stworzył własny styl dekoracyjny, nazywany neorenesansem żydowskim, jego dziełem był plastyczny wystrój częstochowskiej starej synagogi. Syn Pereca, Samuel Willenberg, trafił do niemieckiego obozu zagłady, gdzie współorganizował powstanie i skąd zdołał zbiec. Lektura jego Buntu w Treblince (książki, która – podobnie jak Spowiedź Calka Perechodnika i wydana ostatnio w serii BN antologia tekstów z Archiwum Ringelbluma – powinna znaleźć się w polskim kanonie szkolnym) była jednym z najmocniejszych przeżyć korygujących moje rozumienie najnowszej historii naszej części Europy.
Z ulicą Przemysłową związana jest z kolei opowieść Irit Amiel (przed wojną: Ireny Librowicz) o ostatnim pożegnaniu z matką i ojcem, o przejściu na drugą stronę muru. Opowiedziała ją trzy razy – w Kartce z pamiętnika z tomu Osmaleni, we wspomnieniowym tomie Życie – tytuł tymczasowy oraz w wierszu Próba, w którym jedenastoletnia dziewczynka powtarza pytanie biblijnego Izaaka: „A gdzież ofiara całopalenia”, jej ojciec zaś odpowiada: „Widać ciebie upatrzył sobie Bóg na ofiarę córko moja, […] żebyś ze ściany wyskoczyła w życie”.
A Willenbergowie? Mieszkali przy Fabrycznej aż do roku 1936 – Perec, Maniefa oraz troje ich dzieci: Samuel, Tamara i Ita. Potem przenieśli się do Opatowa. Do Częstochowy wrócili w 1942 roku – bez ojca, dla którego lepiej było schronić się w Warszawie. Brakowało kołder, najważniejszych sprzętów, Maniefa pojechała więc z Samuelem po rzeczy zostawione w Opatowie. Kiedy wrócili, nie zastali już w domu Tamary i Ity – „zadenuncjowane przez Polaków po aryjskiej stronie […] [z]ostały aresztowane i zaprowadzone na posterunek policji pod samą Jasną Świętą Górą”. Pewnego dnia w Treblince, podczas sortowania odzieży zgładzonych, Samuel rozpoznał ubrania własnych sióstr.
Myślałem o nich wszystkich, stojąc u zbiegu Przemysłowej i Mielczarskiego i później, gdy wędrowałem po ulicach, zaułkach i podwórkach dawnego getta – najpierw sam, a następnie z czeskim przyjacielem, pisarzem Milošem Doležalem, któremu opowiadałem o Samuelu Willenbergu i Irit Amiel. Wspominaliśmy innego uciekiniera z Treblinki, prażanina Richarda Glazara. Nie miałem pojęcia, że Glazar, znany mi z filmu Claude’a Lanzmanna i przełożonej na język polski książki Stacja Treblinka, zmarł śmiercią samobójczą.
Doszliśmy do dawnego przystanku towarowego Warta, gdzie dziś stoi pomnik upamiętniający czterdzieści tysięcy wywiezionych stąd żydowskich mieszkańców Częstochowy i okolic. Przy Targowej 14 włożyliśmy ręce w pustą przestrzeń po mezuzie. Zapuściliśmy się w korytarze kamienicy przy Starym Rynku 24, gdzie w dwupokojowym mieszkaniu pomieścić się musiało dwadzieścioro Librowiczów, Kornbergów i Kremskich; zeszliśmy do piwnicy, w której 22 września 1942 roku, gdy rozpoczęła się likwidacja „dużego” getta, Hersz Frajman ukrył dwadzieścia siedem osób. Maszerowaliśmy obskurnymi, smutnymi ulicami „Meksyku” – Garncarską, Targową i Graniczną, Mostową, Kozią i Spadkiem. Wchodziliśmy w zaułki i podwórza, wyglądające tak, jakby mieszkania „opróżniono” przed chwilą, jakby dopiero co pognano ludzi w stronę bydlęcych wagonów. W kątach leżały rozwalone meble, pod schodami walały się zabawki i od dawna nieużywane dziecięce rowerki.
Byłem naraz po tej i po tamtej stronie wspólnej polsko-żydowskiej ściany. Ściany naszego niecichnącego płaczu.