Zamiast świecy i pieśni mam więc rowerzycę i zdyszany oddech. Dajtki, Naglady, Kudypy. Ujadające psy w ostatnim domu w Łupsztychu, milczący dzwon szelągowskiej kapliczki. Podążam szlakiem jakubowym, żółtym śladem muszli; trochę asfaltem, trochę szutrem i kopnym piachem. Na leśnych skrzyżowaniach migają kolory innych szlaków, choć mnie interesuje ten, który nie ma barwy. Muszę przystanąć, wyhamować; zaczekać, aż ten wzbudzony przeze mnie pęd wytraci się na kolejnym zakręcie, na polanie zdumionej ciszą, która pojawiła się po wycince drzew. Czasem się gubię, wtedy wiem, że jestem na właściwej drodze. Mój szlak to pobocze wielkiej historii, margines narracji. Jest udeptany z widzeń, przelotów kłobuka, tętentu jeźdźca bez głowy.
Na łosierę nie wyrusza się jednak samotnie. Pielgrzymka jest podróżą pamięci, a to oznacza, że dawne przegląda się w tym, co teraz. Przysięgi złożone niegdyś są dotrzymywane dzisiaj. Wspominanie dawnych życiorysów sprawia, że nabierają rumieńców, krążą dalej w krwiobiegu. Daję im parujący oddech i skowyt mięśni, moje najlepsze pieśni. W prześwicie między drzewami widzę majaczący zarys postaci, we mgle unoszącej się nad tonią jeziora Ukiel czuję ich obecność. Nie dziwię się, że są to niemal same kobiety, wszak zawsze dogadywało mi się z nimi lepiej niż z mężczyznami. Przedstawię je w kolejności, w jakiej pojawiły się w gietrzwałdzkim wydarzeniu. Ponieważ rzecz dotyczy widzialności, zatem zobaczymy moje towarzyszki najpierw tak, jak je widzieli dwaj księża – Augustyn Karau i Edward Stock – wybrani przez biskupa Filipa Krementza do zbadania objawień gietrzwałdzkich w 1877 roku. Z czasem może uchylą rąbka tajemnicy i dadzą się podejrzeć w innym, swoim świetle. Moje towarzyszki pojawiają się i znikają, wchodzą dostojnie lub chyłkiem umykają, zupełnie jak na scenie, dlatego nazwałem je osobami dramatu. Na gietrzwałdzkiej scenie wydarzeń rozgrywa się także inny dramat: jednych ściąga się wbrew ich woli, inni sami nie wiedzą, kiedy zejść.
W momencie objawień miała 13 lat i bogate doświadczenie odchodzenia osób, które kochała. Nie wiadomo, czy pamiętała ojca; w chwili jego śmierci miała trzy lata. Z pewnością za to pamiętała trudności wdowiego życia matki oraz poczucie utraty. Być może ten śmiertelny splot życiowych wydarzeń spowodował to, co jest nieustannie przypominane w opisie Justyny. Uczyła się z trudnościami – powtarza zgodny chór dokumentów i ich badaczy. Koronnym dowodem ma być to, że Justyna przystąpiła do pierwszej komunii świętej rok później niż jej rówieśnicy. Dziś, gdy znamy lepiej psychikę dziecka oraz rozumiemy niezależne od dziecka trudności w nauce, poszukałbym głębiej tego, co spowodowało odsunięcie Justyny od rówieśników i skierowanie jej do grupy dzieci młodszych. Na zawsze już pozostanie sferą domysłów, czy bycie swoistym „drugoroczniakiem, który nie zdał”, powodowało u niej negatywne emocje (wstyd, poczucie ciągłego oceniania etc.). Jeśli jednak wczytamy się uważnie w sprawozdania z widzeń, to dość szybko zauważymy, że Justyna nie ma problemów z zapamiętywaniem i powtarzaniem wiadomości, ale utrwalona przez lata informacja o trudnościach w nauce stanie się niewdzięczną łatką.
Nie powinien zatem dziwić ten opis anonimowego autora książeczki Najświętsza Panna w Gietrzwałdzie. Dokładny opis objawień od dnia 27go czerwca do 9go września 1877 z tego samego roku. Według jego relacji: „Jeżeli Justyna Szafryńska jest obrazem cichości i wielkiej nawet powolności, to przeciwnie mała Barbara biega ciągle jak kozaczek lub płocha sarenka. Twarzyczkę ma bardzo nieregularną, nosek zadarty, usta szerokie, z których wychodzą ciągle dwa białe rzędy, niezupełnie drobnych ząbków. Oczy czarne i płoche, cera jeżeli nie spalona, to oliwkowa z natury, włosy ciemne. Barbara pewnie nie chodzi, tylko ciągle skacze, gdy ją chcesz zatrzymać, ledwie się obróci, ledwie posłucha, wyrwie się i ucieka dalej. Jest to obraz niczym nieskrępowanej swobody, obraz prostoty i natury, jak przystało na małą wiejską dziewczynę z zakątku kraju, o którym dotąd nikt nie wiedział”.
Księża Augustyn Karau i Edward Stock (zwani dalej komisją biskupią) w swojej ocenie opisowej obydwu dziewczynek są bardzo skromni: „Oboje dzieci są niewymagające, skromne, proste i naturalne, dalekie od wszelkiej przebiegłości, skromne w swoim postępowaniu, okazują się tak przed i po objawieniu dziecinne i całkiem szczere, owszem zupełnie obojętne w tych wydarzeniach, które tak wielu podnieciło. Gdy mają okazje bawić się z innymi dziećmi, chętnie to robią radośnie tak przed jak i po objawieniach”.
Do biogramu Elżbiety Bilitewskiej należy dodać znacznie więcej, niż wynika z pospiesznej charakterystyki komisji biskupiej. Urodziła się 28 lipca 1831 roku w Nagladach. W wieku dwudziestu trzech lat wyszła za Antoniego Bilitewskiego i zamieszkała w Worytach. Małżeństwo doczekało się ośmiorga dzieci, z których tylko troje pozostało przy życiu. Po szesnastu latach małżeństwa umiera również Antoni. W momencie objawień gietrzwałdzkich dzieci wdowy Bilitewskiej miały odpowiednio dwadzieścia jeden, osiemnaście oraz dziesięć lat. Najstarsza dwójka była już zatem samodzielna i nie mieszkała z matką. Pod jej opieką pozostała tylko córka, Józefa, która mogła jeszcze pamiętać ojca; urodziła się bowiem trzy lata przed jego śmiercią. Ona pojawi się jeszcze w tej historii i zajmie w niej bardzo ważne miejsce. Tymczasem warto okruchy biograficzne zebrać w całość, aby pokazać pewien rys psychologiczny jej matki.
W momencie objawień gietrzwałdzkich Elżbieta Bilitewska pozostaje czterdziestosześcioletnią wdową. W jej życiu stale jest obecna śmierć, która zabiera najbliższych. Nie widać jednak, aby te tragiczne wydarzenia wywarły degradujący wpływ na jej psychikę. Ani nie szuka ucieczki w dewocji, ani nie zamyka się przed ludźmi. Przeciwnie, jej religijność scharakteryzowano jako „szczerą” oraz podkreślono dobrą opinię lokalnej społeczności. Elżbieta to twarda kobieta, ciężko doświadczona przez życie, ale nie uciekająca od ludzi. Ciągłe podkreślanie w dokumentach jej wdowieństwa można odczytać również w ten sposób: jest niezależna. Mogła przecież w kilka lat po śmierci męża rozejrzeć się za innym kandydatem do związku małżeńskiego. Byłoby to w pełni zrozumiałe: samotna kobieta pozostawiona z trójką dzieci. Elżbieta wybiera jednak inną, samodzielną drogę. Jeśli imponuje mi to dziś – w czasach zupełnie innych warunków materialnych oraz pozycji kobiety w społeczeństwie – to jak musiało kiedyś imponować mieszkańcom Gietrzwałdu, Woryt, Naglad?
Elżbieta Bilitewska przybyła na miejsce objawień po raz pierwszy w sobotę 30 czerwca 1877 roku. Od kogo usłyszała o pojawiającej się Maryi? Prawdopodobnie od swojej córki Józefy, która miała wtedy dziesięć lat. Justyna Szafryńska, pierwsza wizjonerka, nazajutrz po objawieniu opowiedziała o swoim doświadczeniu koleżankom w szkole. Opowiedziała zatem najpierw to, że 27 czerwca zdawała egzamin z podstaw katechizmu dopuszczający ją do pierwszej komunii świętej. Egzaminatorem był proboszcz Augustyn Weichsel. Wraz z nią do komunii przystępowało czterdzieścioro ośmioro dzieci. Każde z nich egzaminowane było osobno. Justyna zdawała na samym końcu. Można jedynie przypuszczać, jakie emocje były w niej – zdającej egzamin po raz drugi, po zeszłorocznej porażce, najstarszej ze wszystkich dzieci, oczekującej na swoją kolej. Pewne wejrzenie w te sprawy daje fragment z Objawień Matki Boskiej w Gietrzwałdzie pióra księdza Franciszka Hiplera. Po pomyślnym zdaniu egzaminu Justyna miała powiedzieć: „Ks. proboszcz wiele się mnie pytał, ale na wszystko umiałam odpowiedzieć; jeszcze więcej byłabym umiała, gdyby mnie więcej był się pytał”. Nie jest jasne, czy wypowiedź Justyny jest powtórzona z dokładnością protokolanta. Raczej jest to swobodny zapis uczuć Justyny: dumy z siebie, poczucia szczęścia. W takim stanie Justyna dostrzega po raz pierwszy Maryję. Jest środa wieczór, w niedzielę przystąpi do pierwszej komunii.
Rówieśniczki musiały być ciekawe, jak poszedł jej egzamin, czy w tym roku wreszcie przystąpi do komunii. Gietrzwałd żył podekscytowaniem dzieci przed czekającą je uroczystością. Justyna była szczęśliwa. Właśnie wtedy, w czwartek 28 czerwca, dziesięcioletnia Józefa Bilitewska przyniosła swojej matce niesamowitą informację.
Dla czytelnika z dystansu ponad półtora wieku ważne jest jeszcze jedno: Justyna, zdając egzamin z katechizmu, otrzymuje od proboszcza swoisty imprimatur na mówienie o swoich widzeniach.
Elżbieta wspomina przed komisją biskupią swą reakcję na wieść o objawieniach: „prawie nie wątpiłam, jednak nie od razu dałam wszystkiemu wiary”. To dosyć ważne stwierdzenie: Elżbieta nie goni za ciekawostką. Gdy przybywa 30 czerwca, nie widzi Maryi, widzenia dostępuje ktoś inny. To kolejna dziewczynka, dwunastoletnia Barbara Samulowska.
W dniu swojej pierwszej komunii, a dokładniej rzecz biorąc wieczorem, kilka godzin po uroczystej mszy, Justyna uzyskuje od objawiającej się Pięknej Pani słowne przedstawienie się: „Jestem Najświętsza Panna Maryja, Niepokalanie Poczęta”. Musiało to być olbrzymie przeżycie dla Justyny: wizje niejako potwierdzające zdany egzamin, objawienie niejako potwierdzające pierwszą komunię. Jest to jednak szczęście prywatne, głęboko osobiste: nikt inny, poza jedyną Barbarą, nie widzi tego co ona. Jak zeznaje dwa miesiące później, 24 sierpnia 1877 roku, przed komisją biskupią: „Moje koleżanki dziwiły się nad tym, dalej o tym nie opowiadałam, obcym ludziom z własnej chęci o objawieniu nic nie opowiadałam. Gdzie mnie się pytano, krótko odpowiadałam i szłam dalej”.
Elżbieta Bilitewska po raz pierwszy widzi Maryję na przykościelnym klonie 12 lipca, w trzecim tygodniu objawień. Co się do tego czasu wydarzyło? Przede wszystkim nie zmieniła się liczba widzących, którymi pozostały Justyna i Barbara. Dało to, jak przypuszczam, jasny sygnał społeczności gietrzwałdzkiej, że w temacie tej kwestii wszystko zostało już ustalone. Pomimo rosnącej liczby modlących się wieczorem przy klonie jedynie dwie dziewczynki doznawały objawień. Liczba widzących została zatem zamknięta. Musiało to rodzić wiele przeróżnych emocji w gietrzwałdzkiej społeczności, emocji zupełnie sobie przeciwstawnych: od wiary do żarcików, od zaufania do zniechęcenia, od napięcia (że coś się wydarzy) do zmęczenia (bo nic się nie wydarzyło). Proboszcz Weichsel 3 lipca postanawia oddzielić Justynę od Barbary, aby w trakcie modlitwy różańcowej nie kontaktowały się ze sobą. Ich zeznania, składane zaraz po widzeniach, okazują się zgodne. W trakcie jednego z nich, również 3 lipca, Maryja przekazuje dziewczynkom, że „będzie tu przychodzić jeszcze dwa miesiące”. Podsumowując: objawieniowa rutyna, wizyjna powszedniość, maryjna cowieczorność.
Elżbieta Bilitewska zeznaje, że pierwszy raz widziała jedynie pół postaci Maryi. Następnego dnia nie miała widzeń. Kolejne widzenia miała 14 lipca. Wtedy widzi całą postać. W zeznaniu przed komisją biskupią opisuje: Maryja ma prawą rękę podniesioną do błogosławieństwa, na zgiętej lewej trzyma Dzieciątko Jezus, „tak jak matki noszą swoje dzieci”. Od tego czasu uczestniczy regularnie w wieczornych modlitwach, choć nie za każdym razem ma widzenie. Nie wiadomo dokładnie, od którego dnia Elżbieta otrzymuje od księdza Weichsla pytania do przedstawienia Maryi. Justyna i Barbara otrzymywały je od samego początku. Nie wiemy zatem, kiedy Weichsel włącza ją w krąg pytających. Jednak już w pierwszym (8 sierpnia 1877 roku) sprawozdaniu z objawień proboszcz Gietrzwałdu wystawia Elżbiecie wymowne świadectwo: „podobnie jak dzieci kieruje pytania do Najświętszej Panny i otrzymuje odpowiedzi na nie i to nieraz dokładniejsze niż same dzieci”.
[…]
Augustyn Weichsel nie wyjechał z Gietrzwałdu, stając się dosłownie jego proboszczem, depozytariuszem objawień maryjnych. Zmarł trzydzieści dwa lata po gorącym lecie wiary i niedowierzania pamiętnego roku, gdy Gietrzwałd objawił się światu. Umierając, poprosił o zniszczenie rejestru dłużników swojego proboszczowskiego folwarku. O sile, jakiej nabrała jego postać w czasie czterdziestoletniego bycia proboszczem (spowiadania, błogosławienia małżonkom, chrzczenia dzieci, namaszczania chorych, towarzyszenia umierającym), najlepiej świadczy jego pogrzeb. Ciało zmarłego księdza włożono do trumny i zaniesiono do kościoła, gdzie spędziło całą noc. Następnego dnia, zanim złożono jego ciało do grobu, parafianie trzykrotnie okrążyli z nim kościół. Pochowano go obok matki i siostry, dosłownie kilkadziesiąt metrów od wejścia do kościoła.
Weichsel pozostawia mi w spadku pytanie i Dodatek.
Pytanie jest oczywiste i ono biegnie nieustannie poboczem łosiery: Czy gdyby Weichsel był reżyserem objawień Józefa, tak jak był wobec objawień maryjnych (dzieląc ludzi na grupy, układając pytania), rzecz potoczyłaby się inaczej?
W Dodatku, który Weichsel napisał w 1883 roku do drugiego wydania Objawień… Hiplera, stwierdza, że „cztery osoby” opuściły Gietrzwałd i żyją w zaciszu klasztornym. Nie jest to prawda, ponieważ Elżbieta pozostała w Gietrzwałdzie i do żadnego klasztoru nie wstąpiła, wychowując jeszcze córkę. Wstąpiły tylko trzy: Justyna i Barbara, a kilka lat później Katarzyna. To samo pisze Weichsel rok później, gdy rozsyła pocztówki‑cegiełki na rozbudowę parafialnego kościoła. Pisze wtedy: „Siedem lat minęło od chwili, kiedy skromna wioska Gietrzwałd na katolickiej Warmii skutkiem objawień N. Maryi Panny po całym nieomal świecie głośną się stała. Rozmaite podniosły się głosy przeciwko autentyczności rzeczonych objawień, atoli bezskutecznie. Wiara ludu w tym względzie niezachwiana. A chociaż wszystkie uprzywilejowane osoby z Gietrzwałdu się usunęły, w zaciszu klasztornym schronienia szukając, mimo to liczni pielgrzymi na miejsce objawień zdążają. I nie bez skutku, bo i duszę Matka Najświętsza tutaj rzeźwi, a i doczesnymi nieraz łaskami wiarę nagradza”.
Proboszcz Gietrzwałdu nie potrafi liczyć do czterech ani w 1883 roku, ani w 1884. No tak, ale jest jeszcze ona.
Ta mała, co wszędzie jej pełno, ale nie zostawia wyraźnych śladów, to Józefa Bilitewska, najmłodsze dziecko Elżbiety. To ona przynosi matce wiadomość, że jej koleżanki Justyna i Barbara mają widzenia Matki Boskiej; wiadomość, która sprawia, że moja łosiera ma swój szlak. Z pewnością jest pod klonem, jak cały Gietrzwałd, z pewnością jest także pod figurą świętego Józefa. Szeptana legenda Gietrzwałdu głosi, że i ona miała objawienia Maryi i Józefa. Być może już wtedy, tak jak Justyna i Barbara, słyszy, że „powinna iść do klasztoru” (16 września 1877). Dzieli się swoimi przekonaniem z proboszczem, umacnia się w nim; żegna Justynę i Barbarę, czekając na swój czas. Najmłodsza Bilitewska opuszcza Gietrzwałd i wstępuje w 1887 roku, jak wszystkie poprzednie wizjonerki, do zakonu szarytek. Postulat odbywa w Chełmnie, dogania swoje szkolne koleżanki w Paryżu, gdzie przebywa w latach 1889–1895. O czym rozmawiały w stolicy ówczesnego świata te, które wyszły z nikomu nieznanej miejscowości tak nagle rozbłysłej – nie wiadomo. Józefa Bilitewska składa śluby w 1894 roku i wraca na ziemie polskie, służąc w szpitalach w Poznaniu, Inowrocławiu, Środzie. Z czasem zostanie przełożoną domu zakonnego w Środzie. Zmarła w Bysławku 18 stycznia 1955 roku.
Rowerzyca mknie dalej. Gubię się trzy razy, nakładam drogi. Mami mnie asfaltówka biegnąca po prawej stronie, ale pędzące po niej samochody skutecznie sprawiają, że trzymam się leśnych ścieżek. Gałęzie niemal tną po twarzy, dzięcioł narzuca rytm pedałowania. Wypatrując jakubowej muszli, rozstaju dróg i tamtego zwalonego pnia, łapię należytą ostrość.
Justyna Szafryńska 10 sierpnia 1877 roku widziała w domu krawcowej Henning sześć trumien, w tym jedną dla siebie. Wreszcie udało mi się je zebrać, choć ich rozrzut jest znaczny: tylko Augustyn Weichsel i Elżbieta Bilitewska spoczęli w Gietrzwałdzie, Katarzyna w Krakowie, Józefa w Bysławku, Barbara w Gwatemali. Justyny jeszcze nie odnaleziono, znika bowiem z tej historii na własnych warunkach.
[Całość można przeczytać w numerze.]