Zawiedzie się więc po lekturze Opowieści… Bugajskiego ten, kto poszukiwałby misternych analiz, wykreślonych trajektorii rozwoju linii narracyjnych współczesnej prozy, ewolucji czy metamorfoz powieściowych form. (Autor zresztą lojalnie przestrzega swojego czytelnika w tyleż lapidarnym, co syntetycznym wstępie, by tego rodzaju oczekiwań nie żywił). Ale rozczarowań ta książka nie rodzi! Jest odwrotnie – od pierwszej stronicy bowiem udziela się radość, która – jak przyznaje sam autor – jest jednym z pasów transmisyjnych pisania o literaturze! Jakże niecodzienna to motywacja, rzadkie doznanie! Jest dla Bugajskiego współczesna proza źródłem nieustających olśnień, wzruszeń, także i zawodów (tych ostatnich zresztą najmniej – nie należy Bugajski bowiem do zakonu krytyków‑prześmiewców, którzy cały swój potencjał pisarski lokują po stronie ironii i dla których celem staje się nauczanie pisarzy i czytelników, zawracanie ich na słuszne mody i idee), a każde z tych doświadczeń otwiera perspektywę autentycznego, wypowiedzianego tyleż klarownie, co z gawędziarską swadą krytycznego świadectwa.
W ogóle bezpretensjonalna książka Bugajskiego jest, choć autor jej zdaje się od tego mocno odżegnywać, wyrazistym głosem w dzisiejszej, bardzo rozproszonej i wstydliwie skrywanej (wszak ogłosiliśmy „śmierć krytyki” już na różne sposoby i w dziesiątkach uczonych komentarzy) dyskusji o roli i powinnościach krytyki, której jedną z największych bolączek jest to, że – w pogoni za coraz bardziej specjalizującymi się językami opisu dzieła literackiego – gubi z pola widzenia wartość najbardziej podstawową: rozpoznawanie języka i stylu pisarza, tego zatem, co wyznacza najbliższy wiedzy o literaturze przedmiot oglądu. Bugajskiego szkice, impresje – opowieści właśnie – dystansują się wprawdzie także i od tego celu, jeśli ten rozumieć pryncypialnie i doktrynalnie zarazem (zwykło się uważać, że krytyk ma legitymować się niezawodnym smakiem i intuicją, za sprawą których bezbłędnie chwyta w lot sedno pisarskiej dykcji); nie jest bowiem rzeczą krytyka, zdaje się mówić autor Strategii ślimaka, dokonywanie gruntownych wiwisekcji idiomu pisarza, raczej już i jedynie podawanie tonu dla kilku fraz i rytmów, jakie rozegrane zostają w całokształcie utworu (skojarzenie muzyczne – tak bliskie Myśliwskiemu i Bugajskiemu‑czytelnikowi Myśliwskiego – celowo jest tu na miejscu!).
Pierwsze zdanie tej książki wydaje się balansować na granicy kokieterii i wyznania: „To nie jest książka krytycznoliteracka” – pisze Bugajski. I tłumaczy to tym, że Opowieści… nie będą wytyczać granic pomiędzy izmami tudzież nie przyniosą wiedzy o nowych, możliwych do wykreślenia paradygmatach (estetycznych, historycznoliterackich i literackich). Prymarną formą doświadczenia lekturowego autora Zapisków z epoki Beatlesów jest, jak to widzę, wolna od wszelkich uroszczeń, estetycznych założeń i ideologicznych horyzontów, impresja będąca podstawą koncentrycznie przyrastających notatek, które stopniowo – jak drzewne słoje – zaczynają układać się w spójną historię (najlepszym przykładem tego procesu jest dla mnie szkic o twórczości Wiesława Myśliwskiego, który wyrastając z osobistego doświadczenia spotkań z pisarzem, rozpościera się w różne kierunki, lecz punktem wyjścia dla poszczególnych części układających się we wzór rozpisanej na stacje opowieści właśnie jest każdorazowo próba zapisu własnego lekturowego doświadczenia kolejnych książek i myśli, jakie krytyk pisarzowi zawdzięcza).
Dwa momenty, które we wstępie do całości krytyk podkreśla, zasługują na szczególną pochwałę. Po pierwsze więc, pisze Bugajski o „pokorze wobec wspaniałego zjawiska, jakim jest beletrystyka”, po wtóre o tym, że podstawą krytycznego „pisania o pisaniu” powinna być postawa koncentrująca się na elementariach; trzeba po prostu, jak dzieje się to w działaniu spacerowicza, odbywającego niczym niedeterminowane przechadzki po tekstach, „patrzeć i podziwiać”. Powie jeszcze Bugajski, by podkreślić i tę deklarację: „Mnie zależy na tym, żeby najciekawiej, jak umiem, opowiadać o literaturze, a nie ze skalpelem w ręku dokonywać jej sekcji”.
Krytyk wypowiadający pochwałę literatury może wydawać się zrazu postacią co najmniej dwuznaczną albo zgoła fałszywą. Przede wszystkim bowiem ryzykuje: utratą zaufania (jeśli na takowe zasłużył), rezygnacją z własnego „znawstwa” (do czego odsyła i obliguje łacińskie źródło nazwy, criticere, tego ginącego już dzisiaj zawodu). Jego zachwyt może budzić niedobre skojarzenia, sceptyczny półuśmiech, niedowierzanie. Oto dotychczas chronił się za parawanem, np. „obiektywności” czy „specjalistycznego widzenia”, teraz staje nagi, a nagość jego rodzi nagłe zażenowanie przy jednoczesnym grymasie podejrzliwości. Ale tych zastrzeżeń jakoś nie bardzo można wobec najnowszej propozycji Leszka Bugajskiego żywić! Dlaczego? Ano dlatego, że od pierwszej do ostatniej stronicy są Opowieści… całkowicie wolne od założeń krytyki zorientowanej na analizę i wartościowanie. W książce tej krytyk wyraża pochwałę pisania, któremu wiele zawdzięcza, które mu nieustannie towarzyszy. Jest tutaj przeto Bugajski przekonującym, bo autentycznym krytykiem‑czytelnikiem, nie wynosi się ponad innych entuzjastów, a tylko/aż poważa się na budowanie intrygujących i interesujących po prostu historii własnego, by tak to ująć, noszenia się (także przecież spierania) z kluczowymi dla siebie powieściami.
Georges Poulet w pewnym miejscu pisze, że największym wyzwaniem dla krytyka jest zdawać relację z własnego zachwytu. Czyż nie jest najtrudniejsze pisanie o literaturze, którą kładzie przed nami pisarz doskonale ujmujący nasze własne czucie świata? Cóż więcej uczynić może krytyk ponad zbliżanie się do tajemnicy prozy, wiernie podążając za słowem, przez które przemawia siła wyobraźni pisarza, jego wrażliwość i czucie rzeczywistości? W takich właśnie sytuacjach, twierdzi autor Myśli nieoswojonej, najczęściej odzywa się we współ‑czującym krytyku pokusa… milczenia, wynikającego stąd, że oto pisarz dotknął istoty światowidzenia, wypowiedział ją i pozostaje jedynie zamilknąć w obliczu owej trafności, wziąć słowa płynące z literackiego dzieła za „swoje”, przepisując całe frazy, dzięki którym udało się nagle pozbyć kosmicznej samotności, zawiązać wspólnotę w prowadzonej dotychczas w pojedynkę wyprawie po zasadę języka, wreszcie – poczuć wdzięczność za tę arcydzielną podpowiedź, jaką otrzymał w literackiej postaci. Ale i w tej mierze książka Bugajskiego zadaje kłam – i czyni to jakby mimochodem, spontanicznie, naturalnie i bez żmudnych wiwisekcji i dekonstrukcji, krytycznoliterackich strategii – takim właśnie mniemaniom, jakie wyraził francuski krytyk. Opowieści… w ów przedziwnie lekki, iście felietonowy sposób przenoszą czytelnika ponad sporami o modele krytyczne, przywracając wiarę w siłę pojedynczego spotkania z dziełem, które płodne jest wtedy właśnie, gdy prowokuje do tego, aby opowiadać o nim wciąż od nowa, na własną rękę, bez oglądania się na cudze narracje.
Przejrzystość stylu i prostota ujęcia – to chyba największe zalety pisania Bugajskiego. Nieomal każdy jego szkic (krótszy czy dłuższy) zaczyna się od trafienia w sedno, uchwycenia źródłowego, prymarnego doświadczenia, z którego bierze początek i szeroko rozlewa się pisarska dykcja, gdzie pulsuje indywidualna wyobraźnia i wytryskują podejmowane przez twórcę, nierzadko obsesyjnie, tematy. Kiedy zatem autor Marginesu centralnego zabiera się za pisanie o prozie Waldemara Bawołka, rozpoczyna od kardynalnej uwagi, że autor Pomarłych „jest pisarzem ostentacyjnie prowincjonalnym”, a następnie ową „prowincjonalność” wyświetla i prześwietla z rozmaitych ukosów widzenia (mowa więc jest i o genius loci, i o wystarczalności związku z miejscem, wreszcie o losie i determinacji – zarówno życia, jak i pisania); gdy zaś pisze o najnowszej prozie Andrzeja Stasiuka, już w pierwszym akapicie deklaruje, że interesować go będzie to, w jaki sposób Przewóz stanowi wielostronne „przekopywanie pamięci” – i niczemu innemu z taką starannością nie będzie się już więcej krytyk oddawać, jak konsekwentnemu tropieniu (na płaszczyźnie autobiograficznej, mityzacyjnej, historycznej itd.) tego właśnie wątku.
Co jeszcze sprawia, że Bugajskiemu trudno nie wierzyć, że chce się przyjąć jego rozpoznania, podążać za tokiem jego wywodu? Powiedziałbym, że to, iż Opowieści… są do pewnego stopnia książką cudownie staroświecką. W tych gawędach (nie deprecjonowałbym roli wpływu tego nobliwego gatunku na formy krytycznego mówienia, jakkolwiek zgadzam się z Bugajskim, że trudno przystać na nazwanie krytyka „gawędziarzem”, cokolwiek to jednak umniejszające naszemu fachowi określenie…) ważną rolę pełni postać (nie, nie – figura, konstrukt, podmiot czynności twórczych etc.) autora. Bugajski chętnie i szczodrze dzieli się anegdotami z własnych spotkań z pisarzami, nie czyni tego jednak bynajmniej, aby kokietować swojego czytelnika i uprawiać czcze przechwałki. Kontakty i rozmowy z bohaterami poszczególnych szkiców służą krytykowi do tego, by ustanowić je jakiegoś rodzaju metaforą bądź punktem orientacyjnym – pozwalającym wyznaczyć pewną miarę dla budowanych opowieści oraz interpretacji poszczególnych, poddawanych lekturze powieści. Pisarskie sądy (wyrażane np. w wywiadach pisarzy, które Bugajski chętnie i uważnie śledzi, często do nich nawiązując) nie są tu jednak fetyszyzowane; nie jest tak, że autorska intencja staje się ostatecznym i jedynym probierzem prawdziwości lekturowych doświadczeń krytyka‑czytelnika. Bugajski poszukuje czegoś, co nazwałbym imieniem dla autorskiej sygnatury, próbuje scalić swój obraz pisarza, skorelować go z jego wypowiedziami, wypreparować z tkanki czytanego dzieła to, jak przejawia się niezbywalny autorski rys widzenia rzeczywistości. Pewnie żachnie się autor Spotkań drugiego stopnia na moją skłonność do etykietowania, ale widziałbym w jego praktyce krytycznoliterackiego opisu jakiś rodzaj nowego personalizmu, który moim zdaniem warto dzisiaj (w dobie rozpleniających się strategii autokreacji pisarzy) metodycznie podejmować. Czyż nie byłoby to cennym zadaniem stojącym przed znawcami literatury, aby poważyć się na poszukiwania sekretnych korelacji pomiędzy stylem bycia pisarza a stylem jego pisania?
I ostatnia rzecz, którą chciałbym w tym miejscu podchwycić. Felietonowe teksty Bugajskiego, to najbardziej zaskakujący paradoks, przywodzą czytelnika ku, jak pisze w zakończeniu swojej książki krytyk, „twardemu przekonaniu, że literatura to poważna sprawa, wyrastająca […] ponad rzeczywistość, w której powstaje, to powołanie i obowiązek”. Podoba mi się ta odważna deklaracja – na przekór dzisiejszej wędrówce powrotnej ku jaskiniom, na przekór „zwijaniu” kultury, sprowadzaniu jej do obrazkowych skrótów – dotycząca powinności literatury i czytania. Tak, to ważne słowo („podobać się”), ważna dzisiaj perspektywa w mówieniu o krytyce. Chcąc przywrócić krytyce należne jej miejsce, nie można gestem dandysa odrzucić całej współczesnej kultury pop, chyba sensowniej jest – myślę po lekturze Opowieści… – pięknie, więc zajmująco, przekonywać, że literatura nie może pozostać jedynie „środkiem służącym dawaniu przyjemności”, lecz że ma wciąż do odegrania ważną, może nawet decydującą w naszym życiu rolę. Musi opowiedzieć o tym, co przeżyliśmy. A krytyk musi – przerzuciwszy pomost pomiędzy idiomem dzieła, wyobraźnią pisarza i kondycją dzisiejszej komunikacji literackiej – cierpliwie i sugestywnie wytyczyć drogę tego słowa ku czytelnikom.
Cytuję autora Międzyepoki po to właśnie, aby powiedzieć, że żywe, barwne „opowieści o powieściach” Leszka Bugajskiego zbliżają się do formuły antycypowanej przed laty przez jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy epoki Nowej Fali. W tekstach autora Póz prozy jest wszystko, o co apelują dzisiaj zwolennicy (wśród nich – piszący te słowa) „prywatyzacji pisania o literaturze”: cały splot tego, co prywatne (doświadczeń egzystencjalnych i formacyjnych dokonywanych ręka w rękę z literackimi dziełami) i publiczne (dialogów z tradycją, w jakie wchodzi czytany przez nas utwór).
Czytałem więc najnowszą książkę Bugajskiego jak pełnokrwistą powieść o powieściach! Powieść kompletną – pełną lekkości, a jednocześnie prowokującą do refleksji, łączącą fakty z fikcją, życie z literaturą, humor z powagą. Czyż nie jest jedyną prawdziwą powinnością krytyków, jak ujął to w pewnym miejscu swojej Polityki wrażliwości Michał Paweł Markowski, zajmująco opowiadać o literaturze, zdawać sprawę z tego, jak ta pierwsza weszła w krwiobieg naszej myśli? Jeśli co do tego się zgodzimy, to uznać należy, że najnowsza książka Leszka Bugajskiego spełnia to zadanie w całej rozciągłości. A to niemało albo wręcz wszystko, co krytyk winien uczynić.