01/2025

Krzysztof Bielecki

Początek czyli koniec

Zacznijmy niefrasobliwie. Zaproszony przez „Twórczość” do pisania stałych felietonów, udałem się na strych, gdzie znalazłem Złotego prowincjusza. Autorem książeczki jest jakiś Francuz Julian Sorel. Czytamy tam, że „złoty prowincjusz błyszczy wolnością, desperacją, melancholią, umieraniem”.

Wciąż gdzieś się jest. Od miejsca nie ma ucieczki. Jak od urodzenia. Wciąż gdzieś się jest, i to w jednym miejscu. A w dwóch? Nie, w dwóch przenigdy. „Przenigdy” jest niezłomne. Jeśli jednak spytamy, skąd się jest, odpowiedź nagle traci zęby i łagodnieje. Owszem, zdaje się, że jest się z jednego miejsca, bo w dwóch urodzić się nie da, ale jeśli się wykpisz rodzicami?

Moi urodzili się w dwóch miejscach. W Stawie i w Koziej Górze. Mapa odwraca się od takich miejsc. Cieszę się. Gdyby urodzili się w Rio, Tokio czy Nowym Jorku, potwór liczby urodzonych tego samego dnia by ich zjadł. Tymczasem rodzicom udało się urodzić osobno.

Mnie nie. Płock jest miły mapie. Na świat „współprzyszło” ze mną kilkoro płocczan. Dwie dziewczynki i prócz mnie trzech chłopców. Urodziłem się w Płocku, choć mieszkałem we Włocławku. Potem w Kutnie, Łodzi i dalej. Mieszkałem, czyli byłem. Nie wiem, czy mam stałe miejsce zamieszkania. Stałe miejsce bycia. Czasem zazdroszczę tym, którzy mieszkają całe życie w jednym miejscu. W Gąbinie, w Szczebrzeszynie, w Zagórowie. Są. Gdzieś. Kawałek ziemi jest ich skrajem. Ich domem. Ich przywilejem. Stamtąd pochodzą, tam chodzą, tam odchodzą. Mnie grozi lub mi schlebia – to zależy od nastroju – niepewność końca. Niepewność daty – jak wszystkim i niepewność miejsca – jak niektórym. Te znaki zapytania stają przed snem. Raz są jak ciemny konar dębu, a raz jak przelatująca nad uchem mucha.

Ciężki dąb i lekka mucha podpowiadają, że miejsce, gdzie się nieprzerwanie jest, może być początkiem i końcem. Między początkiem i końcem istnieje nić porozumienia. Szepcą ze sobą po kątach. Jedno drugiemu jest potrzebne. Na przykład do umierania.

Miejsce zatem – czy tego chce, czy nie – zapisuje się na osi czasu. Oś czasu podstępnie się starzeje. Choć niby jest nieskończona.

Przestrzeń wojuje z czasem. Nie chce ustąpić i też szafuje swoją nieskończonością. Stajemy gdzieś na peryferiach świata zdezorientowani: czy ta umiłowana bądź przeklęta prowincja – to zależy od nastroju – jest jego końcem czy początkiem? Dzieje świata i dzieje człowieka mogą się bowiem pisać tak, że świat i człowiek biorą się z pustki, potem jest dżungla miasta jako nieludzka przesada, a dzieło świata i człowieka wieńczy ucieczka z miasta w pustkę. Czy to nie jest powrót? Czy powrót „do prowincji” nie jest aby powrotem syna marnotrawnego? Czy zatem miasto nie zdradza jakichś wiecznych ideałów człowieka? Nie wiem: choćby bukolicznych? Czy miasto za nic ma takie tęsknoty i zamierza się pysznić? A może dziczeć? A może gubić? Może miastu – wreszcie – marzy się porzucić człowieka i żyć bez niego? Pozwólmy sobie i na takie wyobrażenia.

Prowincja jest trudna. Jak rzeka. Chwali los. Moralna. Przejrzysta. Z dekalogiem. Z ludźmi przejętymi życiem. Byciem. I nie chodzi oczywiście o utrzymanie się przy życiu. O troskę. O chleb. Chodzi o płynącą jak krew obserwację czasu i przestrzeni. O krwiobieg. O osmozę. O przenikanie. Czas i przestrzeń są cząsteczkami człowieka. Oddychają równym sobie oddechem. Oddech czasu i oddech przestrzeni ani myślą się wywyższać. Dyskretnie wpisują się w codzienne bytowanie człowieka na swoim kawałku ziemi. „Ziemiosystem” oplata człowieka jak powój oplata płot. Czy to nie wieszczy klęski? Schyłku? Rezygnacji? To zależy od nastroju. Bo co i raz na prowincji jest jakieś święto. Chrzest? Ślub? Pogrzeb? Narodziny, miłość i śmierć są tu na wyciągnięcie ręki. W mieście tego nie widać. Narodziny, miłość i śmierć ukrywają się w dużym kościele, w białej limuzynie, w czarnym karawanie. Ziemi jest tu mało. Ziemia nie rozmawia z ludźmi. Nie ma na to czasu.

Miasto jest łatwe. Jak przystanek. Nonszalanckie. Grzeszne. Gęste. Chwali chaos. Rozterkę. Przypadek. Ludzi przejmują drobiazgi. Bycie jest nieuchwytne. Życie się gubi jak drobne pieniądze lub rękawiczkę. Na ulicy. W sklepie. Na poczcie. Jak coś się zgubi w mieście, to się tego nie znajdzie. Jak coś się zgubi na prowincji, to się to znajdzie. Ziemi jest tu dużo. Ziemia rozmawia z ludźmi. Ma czas.
Niekiedy miasto szuka z prowincją zgody. Warszawa ma na przykład Włochy Nowakowskiego czy Grochowy Stasiuka. Jednak majaczące w oddali wysokie mury miasta będą mówić, że te ukryte prowincje na coś się z miastem umówiły. Choćby na noc. Co już z daleka pachnie obłudą. Bo noc schodzi na prowincję wolno, a na miasto spada jak teatralna kurtyna. Spektakl prowincjonalny trwa wiecznie, noc nie jest antraktem. Bliska ziemi prowincja chłonie zapachy, barwy, odmiany. Powtarza je z upodobaniem. Ale to w niczym nie przeszkadza. Miasto niczego nie powtarza. Niczego nie umie na pamięć.

Prowincja graniczy z pustką. A pustka z osamotnieniem. Granica między pustką a osamotnieniem wyłania się z mgły. Inaczej być nie może. Nieodzowna bowiem jest chwiejność tej granicy. Zawahanie – jeśli tak rzec można. Nie wyobrażam sobie jasnej, kłującej w oczy granicy między pustką a osamotnieniem. Błagam: żadnych świateł!

Ja, prowincjusz graniczę z osamotnieniem. To osamotnienie jest mi do czegoś potrzebne. Do czego? Jeszcze nie wiem.

Zakochany we Wszechświecie przyjaciel, fizyk wiecznie mi przypomina, że Ziemia jest prowincją.

Uspokaja mnie. Lub nie – to zależy od nastroju.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.