Krawiec rymów, Riemenschneider,
komu bardziej powinno przydarzyć się to nazwisko,
jeśli nie poecie? A jednak – cóż za ironia? –
kiedy oglądam formy kształtowane jego ręką,
widzę linię szyi, jak spływa ze stromego zbocza
i zatrzymuje na linii barków,
myśl o jego nazwisku uruchamia we mnie
bolesną przestrzeń, rozciągającą się
od kształtu do słowa, od tego, co widzialne,
do tego, co niewidzialne.
Riemenschneider, ty wiedziałeś,
jak pętać ręce Boga i ugniatać oporną glinę
sprzeczności, jaką jest człowiek.
Nie tylko ten zewnętrzny, ubrany
w rękawiczki i krawat, ale i wewnętrzny,
w futerale ciała. Gdzie są skrzypce,
które miały grać dla nas
melodię losu? Niewidzialny obłok
przepłynął nad naszymi głowami, niesłyszalny dźwięk,
oto co nawiedza nas, kiedy zagłębiamy się
w rymy krawca, który nie istnieje,
który nam umyka.
Tyle krajobrazów w oczach
i tyle słów w ustach (i jeszcze więcej
poza ustami), i wszystko to na darmo.
Odchodzi, wpada w czarną dziurę,
przecieka przez jakiś niewidzialny bandaż,
szuka poza sobą przedłużenia, jakichś ciągów,
w których moglibyśmy się odnaleźć,
zmieścić.
Słowa nizane, nawlekane na nitkę,
wersy zaplecione jak warkocz, pociecha wiersza,
z którego szyję płaszcz dla krawca.
Jesteś czymś w rodzaju moralnego światła
na skrzyżowaniu, kiedy mówisz:
zatrzymaj się! Czerwone!
Ale nikt nie słucha. Wszyscy pędzą
przed siebie w nagą przestrzeń,
kwarki. Tylko ja
szyję, zeszywam, nicuję
ich wewnętrzną odzież.
Zeszywam skóry naszych ciał.
Zeszywam skóry naszych imion.
Zeszywam skóry naszych dusz.
Nawlekam nitkę na igłę
języka i obracam nią
jak batem
bąka.
Riemenschneider,
podoba mi się twoje nazwisko,
które mi ukradłeś.