05/2024

Jakub Michał Pawłowski

Podagra

Profesorowi Jarosławowi Ławskiemu, Sebastianowi Dąbkowskiemu

dedykuję


Wszystko, doprawdy wszystko, co tu napisano, rozegrało się w cieniu niewyobrażalnej wprost bladości, która zjawiała się znienacka jak zapach gotowanych owoców, znikała, zostawiając intensywny posmak w gardzieli i nozdrzach miasta wielkiego tak, że miało nawet swoje podziemne płuca, którymi wdychało i wypuszczało dziesiątki tysięcy ludzi dziennie. Bladość… Zapach ten także stawał się blady, jednako bladły dźwięki, wszystko w niej tonęło, choć z pozoru miasto żyło codziennym i przewidywalnym rytmem, jakby nikt, doprawdy nikt, nie miał odwagi powiedzieć, że coś się popsuło. A zatem skąd ta bladość?

Nie mówił prawdy, ba, on prawdy nawet nie słyszał, jakby wpadało mu w ucho, a potem dalej, coś, co pozbawione było istotowego składnika, ostentacyjnie wybrakowane, kastrujące z automatu co któryś tam wyraz, w każdym razie – coś niepełnego; czy prawdą myślał, czy był w prawdzie, nie wiemy. Mówieniu prawdy szczególnie był niechętny, w dzieciństwie dopadło go jąkanie i przebijając się z trudem przez kręte korytarze słowa, sam szybko tracił wiarę, że wydobyć się może z jego ust coś wiarygodnego, a tym bardziej wartościowego. To, że męki wypowiadania wieńczone były czymkolwiek, jakimkolwiek dźwiękiem, ciągnącym za sobą malutkie choćby sensy, rozgrzeszało go skutecznie z serwowania wszelkich nieprawd. Całymi dniami błąkał się po metrze, którego się bał, ubrany w niemodną marynarkę i przyduże półbuty, taszcząc tekturową walizę obitą sztuczną skórą. Stąpał nienaturalnie, popołudniami nawet bardziej, przekonany był bowiem, że dopadła go podagra, choroba, o której wspomina się przy herbacie i biszkoptach, kuśtykał więc, przystając i poprawiając skarpetę w półbucie, jakby nastawiał stopę na właściwe tory, co wielu brać mogło za niemal afiszowanie się uszlachetnioną przypadłością. Podagra dostała nawet swoje imię, rozmawiał z nią czasem, acz dyskretnie, nie dlatego, by nie peszyć innych (to było mu w istocie obojętne), lecz by celebrować nieliczne intymne momenty z samym sobą i ze swoim dziwacznym ciałem. Błąkał się tedy, nieobleczony prawdą, blady, niemodny, przesadnie koncentrując się na stopie, od czasu do czasu poprawiając krawat ze spinką w kształcie pumy. A w walizce, bardziej może nawet przypominającej niewielki kufer, nosił zamknięty krzyk.

Nie wdając się w sążniste wyjaśnienia, nazwijmy go najprościej – Tomasz Pan. Zrazu wydawać by się mogło, że żywot jego toczy nieznośna przewidywalność, a nawet rutyna, ale nic bardziej błędnego. Owszem, co rano pędził do metra, ale nie po to, by jak większość mieszkańców dotrzeć do pracy, na trening, zakupy, badania czy odwiedzić ulubioną kawiarenkę. On, rozsiadłszy się na ławce sabłeja, planował dopiero swój dzień, czasem losując, czasem w drodze żmudnych proceduralnie głosowań. Skutkiem porannych debat była szczegółowa topografia obszarów nieistniejących, albowiem zwykł zbierać wszelkie informacje na temat obiektów, które każdego dnia miały być wyburzone, miał przy tym zgoła perwersyjną skłonność, by miejsca te nawiedzać, oglądać same spektakle unicestwienia, a wieczorem peregrynować do nich ponownie, tym razem upamiętniająco, ze świecą albo zniczem. Gdyby nie to, że podziemie go pociągało, choć budziło także lęk, jeździłby pewnie rowerem, najlepsze byłyby ścieżki równoległe do tras pociągów, takich jednak przy sabłejach brakowało; rowerem, bo choć jego demokratyczno‑liberalne poglądy z wiekiem brunatniały, był ostentacyjnym zwolennikiem wszelkich nowinek ekologicznych, uważał nawet, że to bardziej kwestia uczuć niż poglądów, zwłaszcza politycznych. Miejsca noclegowe filtrował przez pryzmat wszelkich udogodnień i standardów w tym zakresie, ważne były także względy epidemiczne: sprawdzał zatem bieliznę pościelową, papier toaletowy, maszynerię do utylizacji, poziom procedur oszczędnościowych i nasłonecznienia, jakość wody, dostępność pomieszczeń dla zwierząt, klimatyzację, odległość od parkingów. Razu pewnego, w przypływie emfatycznej brawury, wytknął podwórkowym alkaponom, że mylą pojemniki na odpady, za co ci ostatni przemienili jego blady nos w pełnokrwisty befsztyk. Wciąż jednak wybierał metro, nie las, park czy jezioro, co przydawało jego proekologicznym ciągotom teoretyczności.

Zatem również tego dnia planował podziemne podróże, humor (co nieczęste) miał wyśmienity, mimo niemrawych snów wyleżanych w podejrzanych miejscach (w hostelu zatrzymywał się dwa razy w tygodniu, raz u stryjenki, raz u zaprzeszłej narzeczonej, raz w nocnym klubie, zostawały zatem dwa dni do zagospodarowania na spontaniczny nocleg gdzie bądź). W przypływie sztubackiej brawury położył na krawędzi schodów do metra walizę, o którą tak dbał, i bez chwili najmniejszego choćby zastanowienia zjechał na niej niczym na desce. Ta natomiast tuż po eskapadzie skrzypnęła żałośnie gdzieś u zbiegu tektury i dermy, ostrzegając przed finalnym rozpadem i katastrofą, mogącą skutkować eksplozją albo wyciekiem ukrywanego w jej wnętrzach krzyku. Musiał się uspokoić, zainstalował się przeto na ławce, gdzie zwykł obmyślać codzienne trasy, przystępując do głosowania (dzień musiał być zatem nieparzysty). Spostrzegł mężczyznę, równie jak on średniego wieku, poruszającego się na wózku. W tej akurat chwili wehikuł kaleki stał, nieruchome także było samo spojrzenie mężczyzny, patrzył na ogromny poster jakiejś premiery filmowej, zawieszony na ścianie za torami. W zaledwie sekundę reklamę przysłoniło światło nadjeżdżającego pociągu, mężczyzna ruszył, znalazł się na krawędzi nad torami. Tomasz Pan odrzucił zatem nerwowo walizkę niczym ziemniaka z ogniska, ta poszybowała w eter, nie otwarłszy jednak swych wnętrzności, on sam szybkim ruchem, przyblokowanym nagle uczutym przezeń atakiem podagry, jakże niefortunnym, zważywszy na okoliczności, ruszył w stronę wózka, który zdawał się zsuwać wprost przed nadjeżdżający wagon. Hamujący pociąg zmiażdżył, co prawda, pojazd kaleki, lecz jego samego udało się zwlec w ostatniej chwili. Sam on, Tomasz Pan, tego dokonał, ku zdumieniu przerażonych ludzi wokół, obserwujących przez chwilę jego nienaturalne ruchy. Klęcząc z odratowanym na posadzce metra, wyglądał jak z piety, nic nie mówił, ciało inwalidy trzymał beznamiętnie, czułe były za to gest i kompozycja. Mężczyzna dziękował, bardzo dziękował, naprawdę dziękował, co Tomasz Pan wysłyszał jako …kuje …prawdę, i tylko zastanawiał się, co znaczy tak naprawdę kuć prawdę bądź też kłuć prawdę.

Mimo przyciągających kości policzkowych, bystrych, choć najczęściej podmęczonych oczu, szpecił obraz górnych partii nieznośnym przedziałkiem, ulizywanym misternie ze szczeciny włosów o całkiem intrygującej miedzianomarchewkowej barwie. Skojarzenia z kilkoma antybohaterami historii poprzedniego stulecia zjawiały się aż zbyt natrętnie. A przecież był liberałem, demokratą, mimo to nie przewidywał w dwóch najbliższych dekadach (przekonany był, że nie przekroczy pięćdziesiątki) żadnych zmian wizerunkowych, mentalnych zresztą także. Zgnębiona – tak najlepiej opisać by można jego twarz, bo coś przygniatało go od wewnątrz i nie chciało odpuścić; zgnębiona, nie melancholijna. Nie nosił w sobie poczucia straty, niczego i nikogo bowiem nigdy nie miał, nie smutna także, bo reagował na bodźce równą nerwowością, i zbyt ruchliwa była przy tym jego facjata, by utrzymać apatyczny, monumentalny smutek. Zgnębienie nie urodziło jednak, jak to często bywa w podobnych przypadkach, modnego zwłaszcza na przełomie stuleci, wyalienowania: ze wszystkim czuł się bowiem związany, co demonstrował, jak potrafił, połączony z wszystkością najcieńszą choćby nicią, przyssany do niej najwęższą odnogą, niewidzialnym lejem, którym płynął tlen wszędobylskiej fascynacji światem. Wszędzie zatem bywał, jakby chciał oznaczyć wszystko swoją obecnością niczym zapachem, gramolił się więc z walizą na odczyty w towarzystwach naukowych, widywano go na lokalnych wyborach miss, uroczystościach religijnych wszystkich możliwych wyznań czy wreszcie na akcjach dokarmiania gronostajów w miejskiej dzielnicy willowej. Był nawet w stanie pojawić się na nocnych iwentach w ekskluzywnych hotelach, tam czuł się nieswojo, wypatrując, między jednym a drugim szotem, niczym odsieczy, bladolicych sylwet prawdziwych książąt krwi, o których dalej.

Tej nocy sny nie były niemrawe, solidne hostelowe łóżko wyostrzało nocną percepcję jego cokolwiek przepracowanego mózgu. Podrzucał ją, po prostu, podrzucał jak szalony wynalazca plerezę, tchórzofretkę, piłkę może, nawet jak dziecko, podrzucał podagrę do góry, nic jej się nie działo, przynajmniej nie było jej słychać, choć czuł, że jakby odrywał coś z siebie, podrzucał… Już wiedział, że po takim śnie dzień rozwinie niczym kobierzec metafizyczne kąski, kosztowne jednak, był zatem profilaktycznie rozedrgany. Zjeżdżał właśnie schodami do metra, gdy dostrzegł lecącą w jego kierunku kępę dymu, jakby szarańczę, omijającą wózki z jedzeniem, innych ludzi, bagaże jadących na lotnisko. Zaczął uciekać, on sam, podagra, waliza oraz jeszcze coś, o czym później, tuż przy tunelu, z którego wyłaniały się wagony, kępa dymu osiadła nieruchomo metr nad nim, przepłynęła przez nią niczym prąd wiązka ognia, sypnęła dźwiękiem jakby dzwonków, a w jej wnętrzu ukazała się siwobroda twarz. Odurzony malarskimi kontekstami, mimo opierania się, pojął w mig, z czym ma do czynienia. Bóg przemówił, Tomasz Pan niczego nie zrozumiał, poprosił zatem o powtórzenie, skonsternowany Bóg przystał na prośbę, nadal nic, młodzieniec pomyślał, że to jego wina, bo nie słyszy prawdy, a Bóg cały zlepiony jest z prawd, i to tych najdziwniejszych, więc jeśli mówi, to on na pewno nie usłyszy. Po chwili przyszło mu do głowy, że Bóg mówił chyba w innym języku, może więc bez znaczenia było to, co faktycznie usłyszał w mowie, to bowiem, co było jej treścią, a co miało doń dotrzeć, z pewnością dotarło. Czuł się tak, jakby podczas znieczulenia ktoś wprowadził w jego ciało sondę, przez którą popłynęła nieznana ciecz, jakby coś z niego wycięto, ale pozostawiono coś w zamian, inny, nowy organ, który od teraz stale o sobie przypominał, stwarzając, gdy chodzi o zdolność przykuwania uwagi, oczywistą konkurencję dla wszędobylskiej podagry. Bóg przemawiał z grzmiącej chmury dość długo, on wyczuwał atoli tylko wibracje i to coś obudzone w środku, okropnie się spocił, i na razie nic więcej. Z tunelu wyjechał pociąg niczym ryczący i rozświetlony tygrys nocy; kiedy zawitał na peronie, chmury już nie było. I tak Tomasz Pan przeżył swoje pierwsze mistyczne doświadczenie.

[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.