Przy początku filmu puka do drzwi jego jednopokojowego mieszkania klient, aby zakupić od niego dysk z niewyjawioną, ale niewątpliwie nielegalną zawartością. Neo każe mu zaczekać przed drzwiami i idzie po ów piracki produkt, który trzyma bardzo przezornie w książce. Uwaga widzowie, trop interpretacyjny! Książką, w której Neo ukrywa owoce swojej samotniczej wegetacji, są kultowe Symulakry i symulacja Jeana Baudrillarda. Otóż opowiadają Symulakry o smutnym wydarzeniu, jakim było pożarcie rzeczywistości przez obrazy w dwudziestym wieku. Współczesna technologia i współczesne metody zarządzania umożliwiły stworzenie świata pozorów tak realistycznych i tak zwodniczych, że nie można ich już odróżnić od prawdy. Radykalna przejrzystość symulowanej rzeczywistości odebrała ponowoczesnemu człowiekowi czar barokowych iluzji, które wprawdzie mieniły się tysiącem złudnych barw, ale też obiecywały wyjawienie tajemnicy, na którą wskazywały i którą jednocześnie w sobie skrywały.
No dobrze, bardzo to wszystko matrixowskie, ale Neo tej książki wcale nie czyta, bo wyciął w niej schowek na swoje brudne towary, tak iż czytać jej teraz nie sposób. Nie masakruje się ulubionych książek! Zresztą fizycznie jego kopia Symulakrów wcale nie przypomina prawdziwej kopii Symulakrów, gdyż w oczywisty sposób jest ona znacznie grubsza od kopii prawdziwej (moja ma tylko sto sześćdziesiąt stron, toteż nie nadawałaby się na tego rodzaju skrytkę). Aha! Czyżby symulakrum Symulakrów? Nie całkiem, widzimy bowiem, że przed wandalizmem Neo uchowała się strona z tytułem jednego z rozdziałów (O nihilizmie), czyli ostatniego rozdziału rzeczywistej książki Baudrillarda. Wycięcia zaczynają się dopiero od następnej strony, czyli od drugiej strony ostatniego rozdziału, a to zmusza mnie do wniosku, że Neo musi być wielce utalentowanym introligatorem: dokleił do swojej ukochanej kopii Symulakrów drugą książkę, przypuszczalnie chłam, i w niej głównie wyciął swój schowek, po czym całość oprawił w stylową tekturę – zieloną oczywiście. Więc i rybki, i akwarium – lektura i skrytka w jednym.
Ale dlaczego wyciął cały ostatni rozdział z wyjątkiem jego pierwszej strony? Coś mu się w nim nie podobało? Rzućmy okiem: „Nihilizm już nie przybiera ciemnych, wagnerowskich, spenglerowskich, pochmurnych kolorów fin de siècle’u. Nie wypływa już z światopoglądu dekadenckiego ani z metafizycznego radykalizmu zrodzonego ze śmierci Boga i z wszystkich konsekwencji, które należy z niej wyciągnąć. Dzisiejszy nihilizm jest nihilizmem przejrzystości…” (przeł. Sławomir Królak). W tym miejscu Neo zaczyna się denerwować. „Nihilizm przejrzystości? – wykrzykuje – Co to jest nihilizm przejrzystości? Nic nie jest przejrzyste! Wszystko jest osnute jakąś złośliwą zieleniejącą mgłą, jak najbardziej ciemną i pochmurną, a nawet wagnerowską i spenglerowską, w której czyhają na mnie niecni agenci w niepotrzebnych okularach przeciwsłonecznych”. Ale czyta dalej, aż dochodzi do końcowych paragrafów: „Nie istnieje już scena, ani nawet najmniejsza iluzja, która sprawiłaby, że wydarzenia stałyby się zdolne do uzyskania mocy rzeczywistości – nie ma sceny czy to umysłowej czy to politycznej solidarności: jakie ma znaczenie Chile, Biafra, boat people, Bolonia albo Polska? Wszystko to zostaje unicestwione na ekranie telewizora. Żyjemy w epoce zdarzeń pozbawionych konsekwencji (i teorii pozbawionych skutków)”. Tego już dla Neo za wiele. On wszak pragnie mocy rzeczywistości, pragnie za wszelką cenę dotrzeć do sceny, na której rozgrywają się prawdziwe walki, niepodległe zielonej nicości, w której jemu przyszło wieść swój pustelniczy żywot. Wyrywa więc w złości ostatnie strony książki, by nigdy już więcej myślą do nich nie wrócić.
Jean Baudrillard, ze swej strony, widzi w Neo godnego litości reakcjonistę, który nie zrozumiał, że wiek ideologii dobiegł już końca i żadna rzeczywistość nie skrywa się teraz pod osłoną fałszywej świadomości ludzkich mas. Nie tylko ostatni rozdział przerósł zdolności intelektualne Neo, ale cały koncept Symulakrów pozostał poza jego marnym zasięgiem. Baudrillard powiedziałby nawet, że Matrix od początku do końca jest na wskroś antybaudrillardowski, a przynajmniej prebaudrillardowski, gdyż wpisuje się w starą czcigodną tradycję oświeceniowego radykalizmu, fanatycznie dążącego do zniszczenia porządku pozoru w imię tak zwanej „ludzkości”, do destrukcji złudzeń i bezpowrotnego odczarowania świata. W swoim kartezjańskim fundamentalizmie jest reliktem dawno pogrzebanego projektu ideologicznego, niezasługującego zgoła na zaszczyt wysokobudżetowej hollywoodzkiej propagandy.
Ale możemy przeczytać Matrixa na opak. Możemy uznać, że Neo udaje tylko, że pragnie przedrzeć się do rzeczywistości. Po tym jak podejrzany Morpheus proponuje mu wybór pomiędzy niebieską pigułką, która zapewni mu kontynuację jego dotychczasowej somnambulicznej egzystencji, a czerwoną pigułką, która otworzy mu oczy na „prawdę”, być może Neo wcale nie wybudza się ze snu, w którym tkwił całe swoje życie, gdy wybiera drugą pigułkę. Być może on tak naprawdę ucieka przed rzeczywistością, ucieka przed swoim nudnym życiem szarego pracownika szarej firmy w szarym biurowcu, i przenosi się w narkotykowym transie do fantastycznej krainy, w której wróg jest raz na zawsze określony, i wystarczy nacisnąć ikonkę na ekranie komputera, żeby stać się mistrzem kung fu. W końcu do czego służą pigułki, jeśli nie do ucieczki? Nieprzypadkowo termin red-pilling („czerwonopigułkowanie”) wszedł do leksykonu amerykańskich neonazistów, najbardziej żałosnych reakcjonistów od czasów apologetów Mrocznego widma, na oznaczenie aktu przezwyciężenia pokrzepiających iluzji demokratycznego liberalizmu i zaakceptowania prawdy o kondycji ludzkiej: wojny rasowej, żydowskiej dominacji, konieczności okrucieństwa itd. Matrix jest typowym przejawem mentalności spiskowej: oto „wybrana” grupka odważnych bojowników wchodzi w posiadanie klucza do zrozumienia przerażającej rzeczywistości, na którą nie potrafi albo nie ma odwagi spojrzeć reszta ludzkości, sprawnie uśpiona i bezwzględnie eksploatowana przez złowrogich ciemiężców o bezgranicznej żądzy władzy, przy czym zdobycie tego klucza nie wymaga żadnego praktycznego czy intelektualnego wysiłku: wystarczy jedno vade mecum jakiegoś obskurnego bloggera („idź za białym królikiem”) albo nagłe objawienie wspomożone odpowiednią substancją prawdziwą prawdę prawdziwie objawiającą – i puf! Wygodna humanitarna iluzja znika i wyzwalająca walka o byt się zaczyna.
Czas wyrzeczenia zawiera dwie podstawowe tezy. Pierwsza głosi, że wbrew oczekiwaniom dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych katastrofistów, zachodnie społeczeństwa zdołały ustanowić porządek, który nie opiera się na idei prawdy, druga zaś, że kosmos kulturowy, który przez ten nowy porządek został zastąpiony – ten, który powstał ponad dwa tysiące lat temu w Atenach i Jerozolimie – był raczej wyjątkiem w długim trwaniu ludzkości, i że jego odrzucenie oznacza powrót do dawnych form pojmowania świata i roli człowieka w tym świecie. Punktem wyjścia analizy Delsol jest intuicja, że mimo zaniku dogmatycznych prawd, które leżały u podstaw zachodniej kultury od czasów Platona i św. Pawła, nie nastąpił żaden spektakularny upadek cywilizacji ani rozproszkowanie dusz.
Nowy porządek zastępuje prawdę moralnością. Jest spadkobiercą starożytnych stoików, epikurejczyków i cyników w tym, że wyżej ceni sobie pytanie „Jak dobrze żyć?” od pytania „Co jest prawdą?”. Etyka bierze górę nad metafizyką, a mądrość uwalnia się spod panowania prawdy. Przez wiele wieków na Zachodzie nauka o dobrym życiu tak ściśle zdążyła się zespolić z nauką o naturze rzeczywistości, że dla niektórych ludzi stało się niemal niemożliwe do zaakceptowania, że jedna może się obejść bez drugiej. Jednak wszędzie dziś można zaobserwować, jak na pustyni nihilizmu, pokrytej po horyzont ruinami dawnych wierzeń, wyrastają mądrości, tworząc oazy, przy których zatrzymują się wymęczeni podróżnicy. „Mądrości są bowiem roślinami pustyni, a pola ruin sprzyjają ich wzrostowi…” Fryderyk Nietzsche mylił się, kiedy twierdził, że unicestwienie prawdy pociągnie za sobą unicestwienie moralności, która wyrosła na jej gruncie. Moralność może rozwijać się i dawać schronienie bez żadnego ugruntowania w prawdzie, ponieważ czerpie ona swoje soki żywotne z ludzi, a nie z jakiejś abstrakcyjnej „rzeczywistości”, twardej i wyniosłej.
Prawdy monoteizmu mogą długo jeszcze wywierać wpływ na umysły osób, którym wydaje się, że dawno zostały one przezwyciężone. Nietzsche pytał: czym jest prawda? I odpowiadał: „Ruchliwą armią metafor, metonimii, antropomorfizmów, które po długim użytkowaniu wydają się ludowi kanoniczne i obowiązujące: prawdy są złudami, o których zapomniano, że nimi są, metaforami, które się zużyły i utraciły zmysłową siłę wyrazu”. Ale dziś mamy do czynienia z odwróceniem tego procesu. Kanoniczne i obowiązujące prawdy po długim użytkowaniu wydają się ludowi ruchliwą armią metafor, metonimii i antropomorfizmów: współczesne mity są prawdami, o których zapomniano, że nimi są, abstrakcjami, które zaczęły żyć własnym życiem i zyskały zmysłową siłę wyrazu.
Stały ląd może zniknąć, katedry mogą spłonąć, filozofowie pogrążeni w samotności mogą poddać się ogólnemu przewrotowi wszystkich swoich poglądów, ale ludzki umysł nie może się obejść bez jakichkolwiek punktów odniesienia. „Ponowne pojawienie się mitów, które zajmują miejsce prawd, znamionuje przełom epok”. W naszej mitotwórczej epoce nie ma już praktycznej potrzeby stałych fundamentów prawdy, dobra i piękna. Mity wymagają jednak ciągłego powtarzania i przypominania, w sztuce, w rytuałach, w praktykach prawnych. Nie są one ani całkowicie prawdziwe, ani całkowicie fałszywe. Nie podlegają empirycznej weryfikacji ani analizie pojęciowej, ale muszą mieć znaczenie dla tych, którzy się nimi karmią. Muszą w jakiś sposób wskazywać właściwą drogę postępowania, wyjaśniać, dlaczego świat jest taki, a nie inny, dawać ukojenie i łączyć odosobnione jednostki we wspólnotę o spójnej tożsamości. Nie mogą też być przedmiotem wiary w takim samym sensie, w jakim prawdy religii objawionych muszą nim być. Nie wymagają wewnętrznego aktu przezwyciężenia wątpliwości i oddania się Tajemnicy. Z pewnością nie są tylko budującymi fikcjami, które można dowolnie porzucać albo zmieniać, jednak ich poszczególne elementy zawsze mogą ulec twórczej metamorfozie i przystosować się do przyziemnych okoliczności.
Społeczeństwa przesiąknięte mitami bardzo rzadko cechują się fanatyzmem, ale niekoniecznie muszą być społeczeństwami liberalnymi. Wynika to z faktu, że normy, którymi się kierują, nie są ustanawiane na drodze otwartej dyskusji, lecz poprzez tradycję, przyzwyczajenie i powtarzanie. Takie społeczeństwa, z namaszczeniem uprawiające „rewolucyjną mikrologię codzienności” (Baudrillard), niechętnie tolerują tych, którzy nie pozwalają im zajmować się przetrwaniem i pogonią za szczęściem, nie zważając zanadto na „wielkie, złudne i wyczerpujące ideały”. Sokrates, ten nieustępliwy giez, który długo kąsał gnuśnych i demokratycznych Ateńczyków, w końcu został stracony za to, że nie uznawał bogów, których uznawało państwo.
Według Delsol nadszedł dziś moment, w którym ludzie Zachodu pragną tylko „odsunąć od siebie szaleństwo Krzyża”, przestać „bezustannie zadawać pytania wszechświatu, który nigdy nie odpowiada”, i dostąpić mądrości spoczynku. Dlatego właśnie żyjemy w czasie wyrzeczenia: „teraźniejszość rezygnuje z prawdy, pewności, postępu i nadziei, królowania człowieka i wielu innych kategorii, koncepcji lub hierarchii […]. Duch dzisiejszych czasów ani nie krzyczy, ani nie błaga, ani nie atakuje. Porzuca, grzebie, pozbywa się, ustępuje. Oddala się”. Człowiek Zachodu stał się anachoretą konsumpcjonizmu. „Śmieje się z tego, że jego przodkowie chcieli zmieniać świat, jego własne zamiary sięgają bardzo blisko w czasie, a rozbite na drobne kawałki życie nie zezwala na dalekosiężne projekty, w których wylęgałoby się zmartwienie. Oczekuje od życia tylko życia”. Można się zatem domyślać, że kto oczekuje od życia czegoś ponad życie samo, ten stanowi zagrożenie dla życia własnego i innych, musi więc zostać wyleczony ze swoich rojeń albo przynajmniej uciszony.
Delsol uważa, że głównym mitem współczesności jest mit praw człowieka i ludzkiej godności. Jest on spadkobiercą monoteistycznej prawdy, według której człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga i dlatego przysługuje mu wartość jedynie na tej podstawie, że jest człowiekiem, a więc nosi w sobie pierwiastek boski. Oświecenie (przede wszystkim Kant) zdołało na kilka wieków zapewnić temu mitowi uzasadnienie, które nie odwoływało się do transcendencji, ale dzisiaj, skoro stało się to uzasadnienie albo nieprzekonujące, albo zostało po prostu zapoznane, ów mit utrzymuje się jedynie na mocy przyzwyczajenia i konsensusu. Nie ma dzisiaj żadnego powszechnie przyjętego i znanego sposobu wykazania, że każdego człowieka należy traktować jako cel sam w sobie, nigdy zaś jako środek do celu, że każdy człowiek ma prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa swej osoby, że wszyscy są równi wobec prawa, albo że każdy ma prawo do czystego powietrza tudzież antykoncepcji. Jeśli te prawa są obowiązujące, to tylko dzięki precedensowi i konsensusowi wspierającemu się na licznych opowieściach o wrogach praw człowieka i ludzkiej godności (o Hitlerze, Joffreyu, Bin Ladenie), i obrońcach praw człowieka i ludzkiej godności (o Ghandim, Gandalfie, Schindlerze). Obecność mitu jest jedynym gwarantem jego prawdziwości.
Powrót zachodniej kultury do czasów sprzed odkrycia idei prawdy przejawia się także w porzuceniu wektorowej koncepcji czasu na rzecz koncepcji czasu cyklicznego. Baudrillard obwieścił w Symulakrach, że „apokalipsa się skończyła”, i że „dziś mamy do czynienia z precesją neutralności, form nijakich i rozmaitych form niezróżnicowania”. Koniec wiary w apokalipsę przekreśla możliwość spenglerowskiego i wagnerowskiego nihilizmu, ale w pewnym sensie uniemożliwia także oświeceniową wiarę w postęp, gdyż ta na równi z różnymi formami millenaryzmu opiera się na wizji ukierunkowania czasu, jego nieodwracalnego rozwoju w kierunku ostatecznego celu (zresztą nowożytny kult postępu wywodzi się w prostej linii od judeochrześcijańskich wierzeń apokaliptycznych). W zieleniejącym symulakrum o czterech jednakowych ścianach czas może chodzić wyłącznie w kółko. Widzimy tu odrodzenie mitu wiecznego powrotu, uniwersalnego toposu wszystkich kultur, które nigdy nie napotkały na swojej kolistej drodze prawd monoteizmu.
Czas wektorowy opierał się na wierze, która, gdy tylko odjęła swój wzrok ze sfery boskiej i zaczęła wpatrywać się wyłącznie w sferę doczesną, otworzyła się na falsyfikację i zwątpienie, stała się „zakładnikiem zdolności oczekiwanego świata do zaistnienia, do udowodnienia swej realności”. Świat doczesnego szczęścia nigdy nie nastał, dlatego wiara w drogę do niego prowadzącą zanikła niemal całkowicie, pielęgnowana jedynie przez paru kapłanów izolujących się na niektórych elitarnych uniwersytetach i w kilku technokratycznych organach zarządzania.
W świecie pozbawionym nadziei na lepsze jutro tylko mądrości mogą pomóc nam przeżyć. Starożytny stoicyzm, na przykład, z jego wiarą w możliwość osiągnięcia prywatnego szczęścia w świecie, którego kierunku nie da się przewidzieć, a natury zrozumieć, może wydawać się szczególnie pociągający dla człowieka, który „nie mogąc ogarnąć w jednej wizji przyszłości i przeszłości i ze strachu przed tym, co go przerasta, celowo zmniejsza swoją perspektywę czasową i uwzględnia krótką teraźniejszość, która staje się jego jedyną rzeczywistością”. Z innej strony – wychodząc już poza rozważania Delsol – tylko ci, którzy osiągnęli dostateczny poziom dobrobytu, mogą pozwolić sobie na życie pozbawione nadziei. W stoicyzmie niepokoi to, że z dwóch jego najwybitniejszych przedstawicieli, jeden (Seneka) był najbogatszym człowiekiem swoich czasów, a drugi (Marek Aureliusz) był najpotężniejszym człowiekiem swoich czasów. Takim osobom, w porównaniu z którymi komuniści korzystający z dobrodziejstw wolnego rynku są wzorem wiarygodności, nietrudno głosić daremność wszelkich materialnych bogactw i wszelkiej władzy doczesnej.
Obraz człowieka współczesności, jaki wyłania się z Czasu wyrzeczenia, zbliża się do postaci starożytnego stoika przede wszystkim w tym, że ukazuje kogoś, kto ma pełną świadomość swojej bezsilności w obliczu najistotniejszych problemów, z którymi muszą się zmagać jego współcześni. Stoicyzm nie był pierwotnie filozofią rzymskich plutokratów i możnowładców, lecz demokratycznych i wygodnie żyjących Greków, którzy po raz pierwszy w swojej historii znaleźli się w pozycji drugorzędnych obywateli śródziemnomorskiego imperium, pozbawionych realnej władzy politycznej. Delsol pisze prawie zawsze o „człowieku Zachodu”, o „zachodnim społeczeństwie” albo po prostu o „Zachodzie”, ale jasne jest, że ma na myśli głównie zachodnioeuropejską elitę i klasę średnią – tę dogodnie żyjącą i jeszcze dogodniej demokratyczną. I choć z niechęcią odnoszę się do porównania greckiego wpływu na Rzym z europejskim wpływem na Stany Zjednoczone (ani współczesna Europa, ani współczesne Stany Zjednoczone na to porównanie nie zasługują), to jednak muszę przyznać, że w tym jednym względzie zestawienie jest słuszne: jak Grecy w czasach Chryzypa, tak Europejczycy w czasach Delsol są skłonni samych siebie przekonywać, że potrafią zapewnić sobie szczęście w swoich skromnych prywatnych przybytkach.
Bohater Czasu wyrzeczenia uważa, że należy wystrzegać się białych królików. Pan Thomas Anderson był bezpieczny w swojej zielonej samotni. Delsol dodałaby, że był świadom absurdalności świata, i dlatego bladł przezornie w kojącym cieniu, nie myśląc o tragediach rozgrywających się za ścianą, nie cierpiąc od nich, nie odczuwając ani strachu, ani współczucia. Powiedziałaby, że nie miał on ambicji zmieniania świata, więc obca mu była myśl wyciągania konsekwencji ze swej postawy. Że był wspaniale samotny i dość dumny z tego, że wiedział, iż siedzi na zgliszczach. Że spokój był dla niego nie tylko przedmiotem pragnienia, lecz także bezpośrednim efektem oderwania od świata. Że dla niego poszukiwanie spokoju we wszystkich okolicznościach było równoważne z bezpośrednim przybliżaniem się do uniwersalnych wartości: do czystego dobra.
Ostatnio pojawia się coraz więcej białych królików.