Matka sama nie mówiła za dużo. Jeśli już, to powtarzała tylko, dobrze, już dobrze. Może sama była głupia jak ja albo, jak ja, lubiła powtarzalność.
Długo znosiła ojca, a ja długo milczałem. Gdybym nie poszedł do szkoły, pewnie nie mówiłbym wcale. Teraz myślę, że chyba nie było takiej potrzeby. Od najmłodszych lat zajmowałem się swoimi sprawami i nie pragnąłem w nich towarzystwa.
Najbardziej lubiłem sklejać modele czołgów z kartonów. Znałem je wszystkie od czasów, kiedy Brytyjczycy w 1915 roku skonstruowali Małego Willy’ego. Wystarczył rok, żeby z jego prototypu powstał Mark
Tanki były porażające. Z podnieceniem wyobrażałem sobie, jak to jest, kiedy siedzi się w środku. Miejscu pancernym i niemalże niezniszczalnym. Chwała i szczęście, to było to, o czym wtedy myślałem. W latach czterdziestych
Po tym, jak matka odeszła, postanowiłem na poważnie zająć się sklejaniem modeli i zamilknąć na wieki. Całkiem mi się to udawało. Słowa skurczyły się, a te, które zostały, zalepiły to, czego nie było. Poza tym modele sklejałem już wszędzie. W domu, w szkole, podczas lekcji i przerw. Po dwóch miesiącach miałem ich już całą meblościankę i pewnie miałbym je wszystkie do dziś, gdyby pewnego popołudnia, z niewiadomego dla mnie powodu, ojciec nie zaczął palić ich w piecu. Nie dręczyło mnie to jednak zanadto. Nauczyłem się szybko, że rzeczy odchodzą w okresach, a wszystkie okresy mają swój rytm.
Tak więc ojciec palił czołgi, a ja kleiłem nowe. Co ciekawe, każda moja kolejna produkcja była lepsza i doskonalsza. Uczyłem się na błędach, więc zabierało mi to coraz mniej czasu, a i miejsca klejenia zaczynały być coraz mniej widoczne. Stałem się także lepszy w tworzeniu symboli i oznaczeń. Można powiedzieć, że moje modele przypominały prawdziwe tanki, tank 1 do 35, bo w takiej skali je tworzyłem.
Jeśli czegoś się wtedy bałem, to tylko tego, że ojciec znajdzie album z czołgami, moje jedyne źródło, na podstawie którego tworzyłem rzetelne modele. Dostałem go od matki, a matka od dziadka.
Dziadek był żołnierzem, kolekcjonował militaria i podobne artefakty. Ojciec chyba też miał z tym coś wspólnego, ale nigdy o tym głośno nie mówił. Był stosunkowo młody i chociaż już nie pracował, to i tak często nie było go w domu. W sumie to nie wiem, czym się dokładnie zajmował, gdy skończyło się wojsko. Mówił tylko tyle, że ten czas, kiedy służył, nauczył go życia i przez to to życie znienawidził. Nie rozumiałem, jak można się czegoś nauczyć i jednocześnie z tego powodu tak cierpieć. Ja, im więcej czołgów robiłem, tym bardziej je lubiłem. Im więcej ich znałem, tym byłem szczęśliwszy.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]