Sadło ze mnie, hreczkosieja z Sadu.
W Muzeum Rolnictwa spędziłem sześć tygodni. Sam, człek wśród czuczeł. Codziennie wsłuchiwałem się w niebyłe pohukiwania sów, czuszykanie cietrzewi, turkot synogarlicy, gruchanie zapowietrzonej turkawki. Wyobrażałem sobie, że żyją, a przecież były eksponatami, i to drugiej kategorii, odstawionymi na zaplecze z powodu defektu. Brak jednej nogi, oklapnięte ucho, wyliniała sierść, zez zbieżny. Należały do gatunku kukiełek, animalkulusów wypranych z uczuć, odruchów i piękna.
Cechą tych stworów był niedomiar. Mimo niekwestionowanej wyższości, jaką miały nade mną – wszakże odebrana została im wątpliwa przyjemność szybkiego rozkładu – czułem niemoc ich obecności. Nie w sensie ducha, lecz materii. Jakby więź między tym, czym były teraz, a tym, czym były kiedyś, uległa rozmyciu. Pomyślałem, że warto nadać im nowe imiona, bo przecież z pakułami zamiast ciała wewnętrznego, bez nadziei na ruch, który konserwuje, nie mogły nazywać się „jastrząb”, „krowa”, „flądra”, „orzeł”, „niedźwiedź”. Te wybierkowe pałuby bliżej miały do podróbek bez podrobów niż do pomników fauny Węgier.
Okazy najpiękniejsze, szczelnie obciągnięte lśniącą skórą umieszczono wyżej, w części dla turystów. Wypinały piersi, prężyły muskuły i sprawiały wrażenie, jakby rzeczywiście mogły jeszcze coś wskórać. Ale kiedyś ktoś fachowo je zabił, odgłowił, łby wypatroszył, mięso wyżyłował. Ten ktoś nie został za to ukarany. Jak Béla Kiss, który w oddalonej o trzynaście kilometrów Cinkocie trzymał w beczkach zamarynowane dwadzieścia cztery ludzkie ciała. Podobno chciał je sprzedać na szynkę albo metkę… Dlatego, idąc korytarzem, zastanawiałem się, co tak we mnie bulgoce. Czy to kałdun, ciepłe wnętrzności zwierzyny łownej? (Jeśli żarcie rzeczywiście określa byt, takie pytanie nabierało ciała). W powietrzu zawisła wisceralna rewolta.
Puszczyk łypał na mnie podrabianym okiem (we wczesnych latach sześćdziesiątych
Wśród nich zaplątał się mały wróbelek w kaftaniku obszytym białą koronką, przymocowany do ściany jednym wbiciem przedstawiciel gatunku Hapax legomenon. Na nim skończę wyliczankę, aby ciśnienie taksonomii nie odjęło mi oddechu. Wszystkie te zwierzęta nie żyły. To pewne. Nie żyły, spektakularnie zapadając się w siebie. Co najmniej jak powstańcy warszawscy. Przy ich nie-życiu moje życie wyglądało niewyraźnie. Serwując sobie ciągły ruch, żywcem poddawałem się plastynacji. Z czasem jednak zacząłem się do nich upodabniać. Czerniałem pod pachami. Z ucha wystrzeliły mi rysie pędzelki, zeszkliło mi się oko. Pachniałem pleśnią. Trzeba było działać. Razem z drutem wyrwałem wróbelka ze ściany.
Nie zastanawiając się, czy wyniesienie go z muzeum na słońce będzie aktem nekroprzemocy, udręczeniem podwójnie martwej, bo niepochowanej istoty, czy też naiwną próbą zgalwanizowania jej prądem żywego towarzystwa, położyłem wróbelka na ciepłej dłoni (drut sterczał w bok) i wyszedłem z nim do parku. Niestety, niczego to nie zmieniło. Jaki był, taki i został – martwy, bez szans na reformę, wiecznie śmiertelny. Nadleciała jaskółka, przycupnęła obok i zaraz pofrunęła dalej. Tak, przyroda nań kichała, a ludzie gwizdali. Przez Lasek Miejski przemykali ksobni mężczyźni i oszałamiające kobiety: „szwaczka śniła o tym, że jest hrabianką, porzucona całowała niewiernego kochanka, bezdzietna matka bawiła się z gromadką dzieci” – lecz nikt nie upomniał się o Elemelka.
Zostawiłem go tam i wróciłem do
Jeśli byli wśród nich poloniści znający język na poziomie C2, może coś zrozumieli. Nie robiłem sobie jednak większych nadziei. Stałem na widoku, obnażony i owłosiony, a Japonki zamiast cykać fotki baszcie Katarzyny, powiększonej kopii Bramy Katarzyny z Braszowa, cykały fotki mnie, kopii wywnętrzonego barana, sokoła na drewnianej podstawce, jenota, jelenia i łosia, tłustej małpy. Gdyby któraś z nich jakimś cudem zajrzała mi przez szyję do środka, co by zobaczyła? Same dziwy! („Nu, niech pani przeczyta, co tam napisano”). W moim wnętrzu zachodziły zmiany.