Czy myli się autor wstępu do wyboru liryków Tadeusza Sułkowskiego (Skierniewice 1904 – Londyn 1960), gdy pisze, że to sam poeta „wybrał podrzędną pracę” administratora tej placówki – przytuliska dla pisarzy-emigrantów? Może organizatorzy życia literatów na wygnaniu świadomie udzielili schronienia niedostosowanemu samotnikowi, co wojnę całą dziczał w Murnau? Adres posesji Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – 312 Finchley Road – dał motyw do spolszczenia miejsca, nazwano je „Finczlejowem”. Stawiam je w kontrze wobec innego adresu – Krupniczej 22. Londyńska uchwała o niepublikowaniu w kraju (1947) versus Rezolucja Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego z 1953 roku. Dwa bieguny. A raczej – dwa światy.
Wojciech Ligęza stwierdza we wstępie, że „brak na księgarskim rynku utworów poetów emigracyjnych w obecnej Polsce to niemal reguła, a zatem przypadek liryki Sułkowskiego wcale nie należy do wyjątków”. Odnotowuje jednak dwie z trzech krajowych edycji tej poezji – od 1980 roku. Z dostępnością twórczości emigrantów bywa zdecydowanie gorzej, a przecież w 1997 roku wydano także tomik Na śmierć poety. Wiersze o Tadeuszu Sułkowskim. Właściwie wszystkie krajowe „zjawienia się” tego pisarstwa (myślę o drukach zwartych) mają miejsce przy cierpliwym udziale autora najnowszego wyboru i posłowia do niego – Krzysztofa Ćwiklińskiego (z jedynym chyba wyjątkiem Listów 1943–1959 wymienianych z Marią Dąbrowską, które opracowała Ewa Głębicka – nakładca to Miejska Biblioteka Publiczna im. W.S. Reymonta w Skierniewicach, 2007).
Czy twórczość Sułkowskiego rzeczywiście „zapomniano, zanim poznano”? Znów – przypadek nie aż tak zły. Przetrwała bodaj elementarna pamięć lokalna w rodzinnych Skierniewicach: ulica, tablica, honorowe obywatelstwo – brak jeszcze szkoły jego imienia i turnieju literackiego dla młodzieży – mielibyśmy mini-komplet regionalnego uznania. Wcale nie jest to oczywiste, Kraków ciągle ma siłę się bronić przed Zygmuntem Nowakowskim. A przecież o sławę pisarz nie zabiegał.
Z punktu widzenia czytelnika lepiej byłoby chyba, gdyby teoretycznoliteracka preambuła (Ligęza) i eseistyczny epilog (Ćwikliński) zamieniły się miejscami. O jakimże jednak czytelniku mówimy? Kto sięga teraz po podobne wybory? Jeden wolałby utwory wszystkie (w przypadku tego artysty i tak ergonomiczna, do trzymania w jednej ręce, byłaby to książeczka). Drugi – kameralną kolekcję wierszy, poprzedzonych jednak egzegezą mniej zobowiązującą do akademickiego skupienia. Ułatwiającą podjęcie czytelniczej decyzji i odpowiadającą na proste pytanie – erotyki to czy martyrologia, emigracyjny los czy topograficzne atrakcje dla współczesnych naszych londyńczyków? Tak, z myślą o wygenerowaniu wyrafinowanego prezentu formułuję tę radę. Więc i wysmakowana forma druku, stosowna dla bibliofilskiego nakładu książki (350 egzemplarzy), miałaby tu znaczenie.
Nie jest to edycja Biblioteki Narodowej – a szkoda. Pamiętam, jak podane w legendarnej serii pisma Kazimierza Sosnkowskiego przyjąłem przed kilkunastoma laty jako ciepły powiew nowości, ale tamta, jedyna, jaskółka wiosny nie przyniosła. Zwykle kołuję ku prozie, również ulubionych poetów – Lechonia, Hemara… Niewdzięczny ze mnie miłośnik liryki! Ale i Sułkowski „szaro” się wypowiadał – autor posłowia wzmiankuje o artykule Maski. O wierszach Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej z 1950 roku. Marzy się wydanie zbioru tych tekstów, poezje mamy od dawna: i nad Tamizą, i nad Wisłą, a eseje – nigdy. Czy dostrzeżona we wstępie „moralistyka poetycka” spotka kiedyś „moralistykę prozaiczną”?
W obu komentarzach złowrogie przypomnienie… Nic nie poradzę, że gdzie widzę imię i nazwisko Janusza Kryszaka – tracę chęć do lektury… Jest coś intymnego w tym przeżyciu, gdyż nie zapomnę, jak w zalewie politycznej poprawności i chwalby dla emigracyjnego Paryża on potrafił Londyn dowartościować tak przekonująco! Za bratnią duszę go brałem po Literaturze złej chwili dziejowej (do dziś niektórzy nie chcą się posługiwać określeniem Druga Wielka Emigracja – Kryszak ponoć je spopularyzował, lecz – nie wymyślił). Osobiście go nie poznałem, ale cóż z tego – jeden Maleszka wystarczy – TW „Krzysztof” rzuca cień na coś więcej niż toruńskie środowisko badaczy emigracji. Paraliżuje, tłamsi, obrzydza. Przebije go Olgierd Terlecki – zaproszony zresztą, zadaje się – zbyt pochopnie, do posłowia przy okazji wspomnienia o Sułkowskim w roli oficera kantynowego w obozie Stanley Park – preludium do funkcji gospodarza w „Finczlejowie”.
Więcej niż o zgrabnym posłowiu (wolałbym je widzieć w roli wstępu) mam do powiedzenia o wprowadzeniu (mogłoby się znaleźć w aneksie). To zsyntetyzowany wariant szkicu Metafory moralisty — o poezji Tadeusza Sułkowskiego („Archiwum Emigracji” 2000, z. 3, s. 21–34), a nie nowe odczytanie twórczości po z górą dwóch dekadach. O ile autor posłowia lojalnie o poprzednich jego wersjach wzmiankuje, to przy wstępie ulegamy złudzeniu, że mamy do czynienia z nowym, oryginalnym ujęciem. Czyżby wszystko zostało rozwikłane i nie powstaną już nowe interpretacje? Czy nikogo innego poeta nie interesuje? Nikt nie widzi go w odmiennym świetle? Niektóre nowalijki wstępu, jak tytułowa Latarnia Diogenesa i filozoficzny motyw „wołania o człowieka” kiedyś krytyk przywołał, ale w kontekście Zygmunta Ławrynowicza („Wielopiętrowa wszetecznica”. Antyurbanizm poetów emigracyjnych, w: Jerozolima i Babilon. Miasta poetów emigracyjnych, Kraków 1998, s. 155).
Przez moment pomyślałem, że omówienie pójdzie krok po kroku, wiersz po wierszu, ale burzy je autor, przywołując Doskonałość – by dopowiedzieć jedną z myśli o debiutanckim arkuszu (1933). Czy burzy jednak, nie jestem pewien – domyślam się tylko, widząc ten tytuł dopiero na siedemdziesiątej ósmej stronicy (późniejszy?). Wiem, że poezję Sułkowskiego znamionuje wierność jednemu tematowi i niezajmowanie się „zamętem epoki, poniekąd lekceważy [on] historię”. Nie znajdziemy dat pod utworami – to może dobrze, skoro dziejom się sprzeciwiał? Uniwersalizują się w tym – myślę, że świadomym – redakcyjnym zaniechaniu zatarcia cezur w biografii poety. Ani Wrzesień, ani Lipiec (1945 – cofnięcie uznania rządowi RP na Uchodźstwie) nie określiły jego treści. Szkoda natomiast, że w tomiku nie znajdziemy noty edytorskiej, która gdzieś na końcu określiłaby pochodzenie i – nade wszystko – daty. Byłbym ich ciekaw.
Muszę to powiedzieć: lepiej zaniechać lektury wstępu w momencie, gdy – po ogólnym wprowadzeniu – zaczyna Wojciech Ligęza omawiać poszczególne utwory. Czy usprawiedliwione jest „spoilerowanie” wierszy? Ja lubię, ale co, gdy ktoś ich nie zna? Kogo wciągną strofy o strofach, np. o „znikliwej naturze dojrzałości”? Po lekturze wstępu jestem tak wyczerpany, że na resztę nie mam siły! Tak się staram, lecz niestety – nie rozumiem… Nie tego, o co chodziło poecie, tylko jego komentatorowi.
Przytaczane opinie (ale skąd cytowane? – przydałaby się jednak informacja źródłowa) Tymona Terleckiego i Jana Bielatowicza, Mieczysława Giergielewicza i Kazimierza Sowińskiego – chwytam od razu, Krzysztofa Ćwiklińskiego też. Przy Wojciechu Ligęzie wracam wzrokiem na początek zdania, akapitu i… Nie jest to pretensja o hermetyczność tekstu, tylko pytanie o miejsce dla specjalistycznych rozważań (lepsze byłyby dla nich stronice fachowych periodyków niż wstępy do kieszonkowych edycji – skrojonych na fason wyszukanego prezentu kulturalnych ekscentryków).
Żyję w alternatywnym świecie, chłonąłbym (i chłonę!) wyłącznie archiwalne, emigracyjne periodyki. W mej równoległej rzeczywistości Sułkowski to jeden z mocniej mówiących do mnie poetów. Kupowane przez lata w Bibliotece Polskiej w Londynie dublety stanowiły dla mnie – ze względu na genius loci – niekłamane nowości. Kartkowane natychmiast z uniesieniem na ławce w Ravenscourt Park inaczej się czyta w tamtym świetle. Odwrócony z premedytacją od dominującej „peerelowskiej” kultury, krajowej realności duchowej, z autorem Modlitwy w złej chwili, dającym tej postawie krystaliczne fundamenty. Albo lepiej – tło i smak. Ramy? Razem na przykład z Bogumiłem Andrzejewskim i Zygmuntem Ławrynowiczem, przyswajanymi nie z obowiązku, nawyku, nawet – niech będzie! – pasji literaturoznawczej, lecz jako autorzy żywej poezji miejsca i losu. Można się o nią oprzeć jak o ścianę – by przy zachwianiu równowagi nie upaść. To wybór, którego doświadczyłem, i z tej pozycji mam odwagę sporządzać niniejsze notatki.
To jednak sztuka bezczelna – wystąpić z recenzją książki poetyckiej, nie pisząc ni słowa o wierszach.