Dzisiaj dla odmiany podmiot Jana Polkowskiego wypowiada się z perspektywy kogoś, kto patrzy wstecz i wyznaje: „Przez całe życie budował mnie / bunt burzyła żarliwa niezgoda” – jak czytamy w wierszu Wschód; a teraz stwierdza nagle i nie bez zdziwienia w Sądzie nad światłem: „Jestem zmiażdżonym kadłubem / odpryskiem wspomnienia całości” i dodaje: „od lat milczę”, kontemplując przy tym „piękno / mojego pogruchotanego istnienia”. Ale to tylko połowa prawdy; z drugiej bowiem strony, rozglądając się wokół siebie, opisuje świat z boku, z perspektywy tego, kto wycofał się z centrum na peryferie, cokolwiek to znaczy. Wszak już w otwierającym zbiorek wierszu W koronach brzóz konstatuje: „Minęły dwie zimy odkąd zalegam na zboczu / niewielkiej góry przeciętej siedemnastoma zakrętami / gminnej drogi”. Utwór ten kończy się znamiennym wyznaniem bezradności: „i nie wiem jak dalej / milczeć”.
Dwa słowa: „istnienie” oraz „milczenie” wydają się kluczowe dla zrozumienia tego, o czym pisze i co pisze Polkowski w Pochodzie duchów. A pisze z perspektywy tego, kto żyje w otoczeniu dzieci, czyli z perspektywy „ojca czworga / bożych wyzwoleńców” – wracam znów do wiersza Wschód – i w otoczeniu wnuków, od których „pośpiesznie uczę się mówić”; ale także w otoczeniu zwierząt. Nieprzypadkowo przecież bohaterem Wierności jest Niua, „niedźwiedziowaty kundel z dziada pradziada”, a następnego w kolejności wiersza Pongo – tak właśnie się wabiący „postrzelony pinczer”. Nie ma też przypadku w tym, że na czwartej stronie okładki zamieszczono fotografię autora książki w towarzystwie trzech psów, a także dwu kotów, których imiona: Niua, Pongo, Bari oraz Kamil i Salomea zostały solennie wymienione w podpisie zdjęcia.
Nie dość, że żyje obok, to na dodatek żyje osobno. Kiedyś „ja” tej liryki było organiczną częścią „my”, teraz „ja” to tylko „ja” i wyłącznie „ja”, ale również aż „ja”. Fundamentalne pod tym względem sformułowanie pada w wierszu Dusza w ten czas daleka:
wcieleniu wypada z ust zimny zaimek my
jak rzucona ptakom sucha kromka listu
Opisując siebie dzisiaj, Polkowski opisuje siebie nie w tyglu kipiącej rzeczywistości, ale z dala od ludzi, w domu posadowionym na uboczu, i nie bez poczucia winy konkluduje: „A ja jak każdy tchórzliwy człowiek / chcę jedynie przetrwać zimę” (Dom i ucieczka). Ten dom znajduje się gdzieś w górach, po których poeta był przewodnikiem już w tomie Elegie z Tymowskich Gór (1990) i gdzie odnalazł swoje miejsce, wyjątkowe miejsce.
W czasie kanikuły, pod Psią Gwiazdą, cierpliwie czekając na porę żniw, pierwszoosobowy podmiot wiersza ⁂(Późny upał kwarantanna czerwca) owszem, odczuwa radość, bo oto „Bezcieleśnie istnieję intensywniej”, cieszy się tym, że jest, gdzie jest, ale równocześnie
i cofam się w siebie przed początek
światła i widzę przez ciemność
nicości jak Bóg lepi z gliny ogień
i otwiera w nim ranę
polskiego języka
Dla Jana Polkowskiego znaczenie ma nie tylko to, że jest poetą, ale także, może nawet nade wszystko fakt, że jest polskim poetą, poetą języka polskiego. Jako poeta tego języka raz mówi, a raz milczy, szuka słów i wypowiada słowa, a wtedy „W szczupłych zgłoskach polszczyzny” (jak w cytowanym wcześniej wierszu ⁂[Gdy czernię papier pochylam głowę]) odnajduje sens istnienia. Ano właśnie: nie egzystencji, lecz istnienia, poetę bowiem bardziej niż filozoficzny intryguje religijny wymiar bytu. Bóg jako stwórca bytu, jako stwórca istnienia jest w wierszach składających się na Pochód duchów niemal wszechobecny, chociaż z oczywistych względów poeta nie wypowiada tego bezpośrednio. Rozmawia z bukiem i lipą, z psami i kotami, razem z nimi wyczuwa „ślad Boga” (⁂[Być albo kryć się]), wierzy, że „Bóg obmywa słowo” (Dusza w ten czas daleka). Poszukuje go w muzyce Fryderyka Chopina (Vladimir Horowitz Preludia Chopina), we freskach w Orvieto (Luca Signorelli „Sąd Ostateczny”), w wiejskiej kaplicy w Monterchi (Piero della Francesca „Madonna Brzemienna”) i prawdopodobnie go właśnie tam, w Toskanii, spotyka na mgnienie oka w „śpiewie tajemnicy”, „nad światłem / krzyża”.
blaknie blask obłoków
[…]
przez soczyste sny nasion
pod pszennym deszczem pszczół
Wodnista wolność w wiśnickim więzieniu
[…]
Szwy szpalt rannych gazet rozpruwa charkot
pokrwawionych słów […]
i pobożna kropla jego potu
która wciąż żłobi we mnie
żywą ścieżkę
żalu
Wykorzystując do imentu szanse, jakie instrumentacja głoskowa stwarza, zwłaszcza w zakresie aliteracji i paronomazji, poeta wydobywa z otaczającej rzeczywistości to, co konkretne i materialne, wreszcie zmysłowe, co można dotknąć i objąć, zważyć i zmierzyć. Opisując świat w jego fizyczności, opisuje jednocześnie to, co w tym świecie nie daje się ogarnąć zmysłami. W tym sensie Jan Polkowski jest poetą nie tylko politycznym, o czym raz i drugi pomyślało się w trakcie lektury wspomnianego na wstępie wyboru Gdy Bóg się waha, ale również metafizycznym; z jednej strony poetą żywiołów domagających się wyrazu, a z drugiej poetą tego wszystkiego, czego nie da się wypowiedzieć, o czym tylko można i trzeba milczeć.