10/2025

Paweł Sołtys

Poligrafia

Okładka tej książki jest czerwona jak lipcowy zmierzch. Obwoluta zaś idzie od zieleni, przez żółć, ku pomarańczowi. Na obu czarny Feniks, jakby odbity zniszczoną w powstaniu maszyną, wystawia język wystrychnięty z kresek. Urody w obu jest mało. To jedenaście tysięcy dwieście piętnasta publikacja Książki i Wiedzy. Z roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego. Ma ekslibris Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu i tejże pieczęć. Ale gdy ją kartkuję, znajduję nierozcięte strony z ilustracjami i tabelami. Jestem więc, być może, jej pierwszym czytelnikiem, a na pewno – pierwszym skrupulatnym. Autor umarł siedem lat temu, większość autorów, których czytam, już umarła, można ich dopytywać o szczegóły we śnie, w alkoholowym amoku, na obrzeżach rzeczywistości. Nigdzie indziej. Autor urodził się w Drążewie, w chłopskiej rodzinie. Miał więcej braci, sióstr i stryjków niż ja pytań. Mówiono o nim: kronikarz ziemi ożarowskiej, doktor Mazowsza. Zebrał za to kupkę orderów i nagród, żył długo, mam nadzieję, że szczęśliwie. Myślę o tym egzemplarzu, który przetrwał czterdzieści trzy lata bez ludzkiego oka. Elegancko wydrukowanym, dobrze złożonym, co ma coraz więcej sensu, gdy spojrzysz na tytuł: Poligrafia warszawska 1870–1914. Bo autor, Stefan Lewandowski, po magisterce zatrudnił się w Technikum Poligraficznym, równolegle pisząc doktorat na Uniwerku. Tak jak równolegle układają się linie pisma flankowane odsadkami. Na rok przed obroną jego pracy doktorskiej, „13 października 1976 r. podczas uroczystości z okazji 50‑lecia Warszawskiej Szkoły Poligraficznej odsłonięto Pomnik Litery A wykonany w kamieniu według projektu wychowanka szkoły, Jana Heidrycha, oraz odsłonięto tablicę pamiątkową przy wejściu do budynku szkolnego”. Heidrych nie mógł mieć łatwo, to nie jest nazwisko, które chciałbyś mieć w powojennej Warszawie. Pomnik ten stoi przy ulicy Stawki, gdzie szkoła się mieści od 1968 roku, i można zauważyć, że jest to mała litera, choć kawał kamienia, że to jest minuskuła, choć jest wyższa ode mnie. Że symbolizuje coś więcej, niż zamierzano. Pustka, którą ma w środku, jak każda mała litera „a”, jest spojrzeniem świętego Dydyma. Niewidomego pisarza, który stracił wzrok przed czwartymi urodzinami, o którym mówiono, że skomentował wszystkie księgi obu testamentów. I nic prawie z tego nie zostało, bo choć był kierownikiem aleksandryjskiej szkoły, to był i orygenistą i w okresie sporów niemal wszystkie jego pisma, całą jego robotę, ortodoksja, czyli zwycięzcy soborów, zniszczyła. Jest o nim kilkanaście zdań w Opowiadaniach dla Laukosa Palladiusza i wzmianki w Żywotach Oyców, tysiącosiemsetstronicowej pracy przypisywanej Hieronimowi. Tę pracę spolszczył Piskorski. Sebastian Jan. Ten, który zmienił wygląd krakowskich kościołów, nie będąc architektem, ten, który był prawnikiem, kaznodzieją, sześciokrotnym rektorem Akademii. Ten, który był opiekunem Bieżanowskiego, genialnego łacińskiego anagramisty ociemniałego w dwudziestym drugim roku życia, ten, którego herb doktorski to było puste pole, jak pusta przestrzeń w „a”, jak oko bez źrenicy, ten, który na starość oślepł, grodziski prebendarz, kanonik katedry, miłośnik piękna.

Z takiej książki chciałoby się napisać recenzję, oddać jej i jej autorowi, co autorskie. Ale kto niby miałby to wydrukować? Nie ma aż tak niszowych periodyków, a jeśli nawet są, to z kolei ja dla nich jestem nikim. Ani ze mnie naukowiec, ani specjalista. Ot, lubię szelest papieru wrzuconego pod prasę w roku, gdy miałem cztery lata. Lubię imiona, nazwiska, przydomki ośniedziałe latami i brakiem spojrzeń. Lubię myśl, że jest coś ponad czasem, modami, ciszą bibliotek, coś, co się czerni drukiem, pozornie bezcelowo, lubię ślepe przestrzenie w „a”, w „o”, w „g”, w „b” i w „d”. Przez nie ktoś na mnie patrzy. Może ślepy Dydym, może Bieżanowski, może Piskorski. Żyję w wierze , że to możliwe, że książki są portalami, tak prostacko pozornie skleconymi, a jednak uwitymi na miarę ludzi, na miarę ich śmiertelności, na miarę ich marzeń, że jest coś więcej, coś dłużej, coś trwalej. I że są lepsze od zdjęć, filmów i komputerów. Że przez swoje ograniczenia wysysają z ludzi to, co najlepsze, co niedoskonałe, ale uporczywe w swym pragnieniu trwania, zatrzymania myśli, by można było je pomyśleć jeszcze raz, siedem lat po śmierci pierwotnie myślącego, trzysta pięćdziesiąt, gdy mówimy o Piskorskim, półtora tysiąca, kiedy o Dydymie.

Bo przecież niewiele jest w tygodniu piękniejszych chwil niż lektura o tym, że w roku 1818 Jan Siestrzyński sprowadził do Warszawy, do pałacu cudownie szalonego Aleksandra Chodkiewicza pierwsze maszyny litograficzne. Lektura, za którą idą w głowie obrazy: umorusane twarze Jana i hrabiego Aleksandra, hurgot maszyn, przekleństwa rzucane po polsku, francusku i niemiecku, zgrzyty wcinające się w zwykły hałas warszawskiej ulicy, gdy znowu coś nie wychodzi i w końcu spojrzenie ich obu bez słów, gdy pierwsze owoce pracy, niemal wówczas czarnoksięskiej, pojawiają się przed nimi, objawiają się smoliste jeszcze rysunki, dusząco pachnie kwas azotowy, a słodko, prawie puszczańsko, guma arabska, spojrzenie, w którym jest uśmiech, zmęczenie, duma pionierów. To wszystko trzeba ekstrahować oczywiście z suchych zestawień, tabel, schematycznych rysunków. Rozcinając przy tym dziewicze strony starym tanim nożem do papieru udającym kopię Szczerbca. Po kim ten nóż? Po dziadku? Po pradziadku? Pochewka dawno sparciała, splata się teraz z wyszarpań, przetarć i blaszanego okucia. Złota farba zeszła z niego całkiem, został jeden fragment, nie większy od przecinka albo złotej łzy lalki. Zgrzyt rozcinanej kartki jest lichym odbiciem grzmiącej roboty drezdeńskich maszyn Siestrzyńskiego.

Okładka tej książki jest czerwona jak lipcowy zmierzch, w którym o niej piszę. Feniks na niej się chyba nie odrodzi. Nikt jej nie czytał od tak dawna, przeszła chłodem ostatniego kąta antykwarycznego magazynu, teraz może chwyta trochę żaru mojego zainteresowania, ale to za mało. Wklejony w jej rewers ekslibris Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu przypomina dziewiętnastowieczne panieńskie lusterko. W rączce ma piastowskiego Orła. Im dłużej się w to lusterko wpatrywać, tym bardziej nie ukazuje się w nim żadne odbicie. Nie zmartwychwstanie ptak, nic się nie ukaże w zwierciadle, paruzja odwołana. Trochę szkoda, bo przecież Bartłomiej Anglik, jeden z pierwszych encyklopedystów Zachodu, pisał, że Feniks po półtysiącleciu życia odradzał się przez trzy dni: pierwszego jako robak o zapachu słodszym od wszelkich kwiatów, drugiego jako pisklę, trzeciego jako dorosły osobnik. Tu, gdzie o nim piszę, pachnie mężczyznami, alkoholem, tytoniem i skrytym żalem. Ten ostatni zapach powstaje z trzech poprzednich, idzie potem ulicą Foksal ku Wiśle, szlakiem wygasłych warszawskich cieków i rynsztoków, lepiej mu w drogę nie wchodzić.

Lepiej patrzeć na zestawienie zatrudnienia w stołecznych drukarniach usługowych w tysiąc dziewięćset dziesiątym. To nie były wielkie zakłady. Od siedmiu do dwunastu pracowników. Leiba Goldman płacił swoim średnio dziewiętnaście rubli miesięcznie, Emilia Skowrońska dwadzieścia, Alter i Płatek szesnaście, a Ludwik Bruś siedemdziesiąt dziewięć. Można strawić wieczór na myślach o tej dysproporcji. Bardziej wykwalifikowani robotnicy, próba przejęcia personelu konkurencji, dobre serce? Drukarnie dziełowe były większe, Laskauer miał osiemdziesiąt etatów, Rubiszewski z Wrotnowskim czterdzieści osiem, Kopytkowski czterdzieści jeden. Płacili też lepiej. Wszyscy średnio ponad trzydzieści rubli. Ale najciekawsze jest pod tabelą: u Orgelbranda mężczyźni otrzymywali dwa z ćwiercią rubla dziennie, kobiety osiemdziesiąt kopiejek. U innych bywało gorzej. Dziesiątki wyobrażanych sobie twarzy i sylwetek. Męskich, kobiecych, małoletnich. Tych wymienionych z nazwiska i tych ukrytych w cyfrach, w lakoniczności tabel, w rytmie powtarzających się liczb. A każde wyobrażenie, każda nieudolna próba na podstawie niewyraźnych zdjęć i rycin, które przeglądało się latami, na podstawie litografii, które sami wyobrażani przywoływali na świat. Roześmiane twarze nad maszyną: patrz Antek, patrz Icek, patrz Hanka – to ty! Odbicia bezimiennych z podpisami: pracownicy drukarni takiej a takiej. Trochę na zawsze, trochę na nigdy. Jak książka z okładką o barwie czerwonego lipcowego zmierzchu. Na długo, bo trwa, ciągle zachodzi tu litograficzne słońce. Na nigdy, bo kto będzie to jeszcze po mnie czytał? Moja córka, jej przyszły mąż, może wnuki. Przekartkują ją, porządkując mieszkanie po zmarłym. Byłem na ich miejscu i tu jest być może jedyna paruzja, jedyny Feniks w geście niezrozumienia, jedyne powtórzenie, palingeneza, w odłożeniu na kupkę: wyrzucić.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.