Tematem jednego z esejów zebranych w dopiero co wydanej książce Ryszarda Koziołka Czytać, dużo czytać (Czarne 2023) jest pamiętna wystawa Polaków portret własny z krakowskiego Muzeum Narodowego. Ceniony literaturoznawca boleje, że wystawy nie obejrzał (w październiku 1979 roku, kiedy ją otwarto, miał trzynaście lat), ale z czasem dobrze poznał jej dokumentację: dwutomowy album, artykuły, recenzje, wspomnienia, wreszcie – wpisy do księgi pamiątkowej pozostawione przez zwiedzających. Wystawa cieszyła się nadzwyczajnym powodzeniem. Wielu krytyków i publicystów, zmuszonych do liczenia się z cenzurą, na ogół bez większego powodzenia próbowało wytłumaczyć przyczyny takiego sukcesu. Ponad trzysta tysięcy widzów! Dlaczego aż tylu chętnych ustawiało się w długich kolejkach po bilety? Z jakimi uczuciami oglądali wizerunki swych rodaków z minionych stuleci? Czym był w ich oczach Polaków portret własny?
Ryszard Koziołek nie ma wątpliwości, że z górą czterdzieści lat temu na krakowskiej wystawie „działo się coś tajemniczego”, coś z pogranicza „zaskakującej magii”. Jej mocą wszyscy zwiedzający zostawali włączeni „w misterium odnawiającego się oto spektakularnie uniwersum polskości”. Po obejrzeniu ogromnej galerii polskich twarzy, każdy, zmierzając ku wyjściu, przejść musiał przed umieszczonym w ramie lustrem, które odbijało jego własną twarz. Co w tym odbiciu widział? Czy mógł czuć się częścią tej polskiej rodziny, której portrety zawisły w Muzeum Narodowym?
*
Ciekawe, że autor eseju chciał z początku, jak przyznaje, „zdemistyfikować ideologiczny podstęp wystawy, który miał polegać na wmówieniu widzom, że niezmiennie przez wieki jesteśmy narodową i kulturową jednością”. Przecież uniwersalną polskość reprezentowały tam głównie szlacheckie wizerunki, podczas gdy plebejski rodowód wielu, być może większości tych, którzy ją obejrzeli, był na wystawie nieobecny. Potomkowie „chamów” uznać mieli za własne „pańskie” uniwersum symboliczne i w szlacheckiej rodzinie z czasów I Rzeczypospolitej wreszcie poczuć się „u siebie”. Swoją nieufną, krytyczną postawę wobec twórców wystawy Ryszard Koziołek ostatecznie porzucił, uświadamiając sobie w ślad za jednym z recenzentów, że jej siłą była nie tyle manifestacja ideologii narodowej ukrytej za estetyką, ile projekcja społecznych pragnień. Po lekturze tego bardzo ciekawego tekstu pomyślałem, że spostrzeżenia autora mówiące o owych „pragnieniach” warto uzupełnić, a przede wszystkim wypowiedzieć w nieco innym, mniej może akademickim języku aniżeli ten, którym się posłużył.
*
W roku 1979 na wystawę Polaków portret własny pojechałem do Krakowa jako człowiek dwudziestoośmioletni, typowe „dziecko PRL‑u”, który wchodził oto w swoją fazę schyłkową. Pamiętam, że ów narodowy panteon oglądałem wtedy nie tyle z poczuciem dumy, ile żalu, wstydu, niejasno uświadamianej winy. Czy byłem w takiej reakcji odosobniony? Nie sądzę. Nie potrafiłem w każdym razie oprzeć się wrażeniu, że na portretach przedstawiających twarze Polaków z różnych epok, różnego pochodzenia społecznego (obok szlachty byli tam przecież, nie dostrzeżeni przez Koziołka, chłopi), bogatych i biednych, szczęśliwych i dotkniętych nieszczęściem (szczególnie poruszył mnie obraz Aleksandra Gierymskiego Trumna chłopska) dostrzegam coś bardzo ważnego, coś, czego brakuje mi na twarzach, z którymi od dziecka obcuję. Czego mianowicie?
Nie znoszę patosu, niechętnie używam słów podniosłych, ale jedyna właściwa odpowiedź, jaka mi się, zresztą nie od razu, narzuciła, jest podniosła i niesie ze sobą patos. Tym czymś widocznym w portretowany twarzach dawnych Polaków (jeśli tylko nie były to portrety przypochlebne, a więc kłamliwe), tym czymś, czego brakowało mi także w mojej własnej twarzy, była autentyczność i poczucie ludzkiej godności. Gdzie się podziały tamte fizjonomie? Kiedy się zmieniły? Z jakiego powodu przy całej rozmaitości rysów, urody, typów, straciły harmonię, przestały być naturalne?
Pochodzę z rodziny mieszczańskiej, w której posiadaniu znajdowała się jedna z najstarszych i najpiękniejszych w Warszawie aptek, zabrana właścicielom w roku 1951, roku mego urodzenia, przez komunistyczną władzę. Dość szybko zrozumiałem, że biografie moich dziadków i rodziców ułożyły się w nowej, powojennej Polsce inaczej, niż mogły, niż powinny się ułożyć, co jakimś fatalnym piętnem upokorzenia i niespełnienia odciskało się na ich twarzach, pozbawiało je naturalności, zniekształcało, zamieniało – mówiąc językiem Gombrowicza – w gęby. Przeglądając się w lustrze, również widziałem sztuczność i niespełnienie. Moja twarz przypominała mi o jakimś zadaniu, którego nie potrafię prawidłowo rozwiązać i nawet nie rozumiem, skąd biorą się błędy, jakie popełniam, próbując to zrobić. A przecież tak bardzo pragnąłem mieć twarz dobrze rozwiązaną…
*
W swoim eseju Koziołek przypomina fragment wiersz Zbigniewa Herberta Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz:
Kto pisał nasze twarze na pewno ospa
kaligraficznym piórem znacząc swoje „o”
lecz po kim mam podwójny podbródek
po jakim żarłoku gdy cała moja dusza
wzdychała do ascezy dlaczego oczy
osadzone tak blisko wszak to on nie ja
wypatrywał wśród chaszczy najazdu Wenedów
Pan Cogito obserwuje w lustrze „twarz odziedziczoną / worek gdzie fermentują dawne mięsa”, twarz, na której nie dostrzega indywidualnej tożsamości, twarz zapisaną wizerunkami niezliczonych pokoleń przodków. Obserwację kończy refleksją: „Tak to przegrałem turniej z twarzą”. Zdaniem Koziołka konkluzja ta wyraża porażkę nie tylko bohatera wiersza, lecz także widzów krakowskiej wystawy i jego samego próbującego odwiedzić ją po latach. Z jakiego powodu przegrywamy turnieje z twarzą?
*
Dwa lata przed otwarciem wystawy Polaków portret własny wybitny krytyk teatralny Konstanty Puzyna po wielokrotnym obejrzeniu słynnej Umarłej klasy Tadeusza Kantora napisał przejmujący tekst, zatytułowany My, umarli. Przedstawił w nim przeraźliwe koszta społeczne sowietyzacji, a więc pozbawiania narodu wolności moralnej przez utrzymywanie go w poczuciu bezsiły, także wtedy, gdy ideologii sowietyzmu nikt już, włączając komunistyczne władze, nie bierze na serio. „Przestajemy kształtować rzeczywistość, przestajemy działać, tracimy inicjatywę. Mechanicznie spełniamy polecenia. Sądzimy, żeśmy bezsilni, choć to kłamstwo. Ale tego nie odważamy się powiedzieć. Niejasno tylko pomrukujemy, że wszystko, cośmy zrobili i przeżyli, jest zafałszowane, manipulowane «z góry», pozorne. […] Kiedy nie można mówić prawdy, całej prawdy, nie można też wyartykułować własnej świadomości. Ani określić błędów, ani rozliczyć krzywd. Wszystko to schodzi wtedy w głąb, w społeczną nieświadomość, nawarstwia się tam pokładami urazów, kompleksów, niechęci. Pokrywa się milczeniem. Już nawet nie chcemy mówić prawdy ani myśleć, jaka ona jest. Chcemy nie myśleć o tym, co było, nie pamiętać, zapomnieć”.
Pod koniec lat siedemdziesiątych minionego wieku teksty takie, poświęcone zbiorowej amnezji Polaków, mogły oczywiście ukazywać się drukiem jedynie poza cenzurą, były nielegalne. Do namysłu nad stanem narodowej świadomości legalna krakowska wystawa prowokować mogła jednak poprzez obraz, a nie słowo, i była to prowokacja skuteczna. Jedną z głównych przyczyn jej sukcesu – wspomina o tym Ryszard Koziołek – był dziejowy moment: otwarto ją po wyborze Karola Wojtyły na papieża i przed sierpniem 1980 roku. „Oto polskość wkracza właśnie na proscenium historii i jest doskonały czas, żeby przypomnieć sobie, kim jesteśmy. A służyć temu ma swoisty koncentrat historycznego autowizerunku Polaków, który poprowadzi do nagłego, zbiorowego samorozpoznania”. Poprowadzi do poczucia wspólnoty.
Pielgrzymka Jana Pawła II do kraju i dziesięciomilionowa „Solidarność” były pierwszymi na taką skalę po Październiku ’56 manifestacjami narodowej jedności, a ściślej mówiąc, manifestacjami mitu czy złudzenia takiej jedności, która – jak filozof powiada – „nigdy nie będzie istniała, chyba jako pozór groteskowy, wymuszany przez despotyczny ustrój, albo jako ideologiczne zawołanie służące maskowaniu konfliktów przez jedną ze stron konfliktu”. O narodzie jako całości można myśleć tylko jako o całości podzielonej między mnóstwo interesów rozmaitych i często skłóconych wedle kryteriów najrozmaitszych.
*
Trzy lata po wydaniu swojej głośnej, dla wielu do dzisiaj „antypolskiej” powieści Trans‑Atlantyk Witold Gombrowicz napisał w Argentynie artykuł zatytułowany Gęba i twarz. Pojawiły się w nim myśli często też obecne w Dzienniku tego autora. Myśli na temat potrzeby rewizji polskiego anachronizmu, wyrwania Polaków z ich rzeczywistości ściśle polskiej, lokalnej, potrzeby wsparcia współczesnej godności polskiej na dojrzałym zrozumieniu naszej roli i sytuacji w świecie. Gombrowicz chciał wydobyć z Polaka człowieka. Człowieka duchowo wolnego i dojrzałego. Cóż wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? „Z ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na żaden szczerszy, swobodniejszy odruch z obawy, by im się ten naród nie rozpadł?” Przekonany, że jego, Polaka, bunt przeciwko Polsce „prowadzi – w innym sensie i na innym planie – do niezmiernego wzmożenia polskiej żywotności”, Gombrowicz bronił rodaków przed hodowaniem w sobie „sztucznych uczuć, wiar, zapałów dlatego, że one dogadzają interesom narodu, partii, grupy”. I zapytywał, czy w ostatecznym wyniku jest czy nie jest patriotą, czy jego myśli wzmacniają czy osłabiają naród? Czy „ci co oddają się fałszowaniu rzeczywistości, jakiejś taniej i niemądrej propagandzie, albo wprost głoszą konieczność z rezygnacji z własnego «ja» na rzecz ślepej dyscypliny, mającej wytworzyć tę upragnioną moc, albo zmuszają siebie i innych do miłości i wiary – czyż oni na dalszą metę nie przekreślają wszelkich możliwości rozwojowych narodu?”.
*
Od lat z górą dwudziestu Wydawnictwo Literackie ogłasza kolejne tomy Pism zebranych Gombrowicza w krytycznym opracowaniu pod redakcją Włodzimierza Boleckiego. Prace nad tą edycją znajdują się mniej więcej w połowie i przy takim ich tempie mam obawy, czy z całością zdołam się zapoznać. Ale Trans‑Atlantyk jako tom czwarty został już wydany wraz z dodatkiem złożonym z autokomentarzy pisarza i szeregiem interpretacji. Jest to frapujący materiał – inspiracja do poważnej dyskusji, która mi się marzy podobnie jak wystawa Polaków portret własny – bis (Polskie twarze, polskie gęby). Być może jednak marzy mi się niepotrzebnie. Czyż nie zwiedzamy jej wielokrotnie, oglądając w telewizji wybranych przez suwerena polskich parlamentarzystów?