Nigdy nie nauczymy się naprawdę milczeć.
Słowo – szemrany posłaniec idei, niestrudzony pielgrzym
ciągnie nas za język, dźga, znaczy, człowieczy się,
wilcze ślepia pakuje w duszę. Pochowałem dla Ciebie kawałki ciszy
po zakamarkach mieszkania, pod podłogą,
na balkonie i w piwnicy, w garażu, na czarną godzinę.
Wydzierałem przechodniom milczenie z gardeł,
zakradałem się do klasztorów.
Wszystko na nic. Raz rozbudzone krążyć będzie między nami,
dziś dopiero zauważyłem zacieki na ścianach, ktoś tu był i możliwe,
że płakał. Obrazy i tapety mokną, pora się zbierać. Uporczywie
ruszam zmurszałe ściany i czego nie dotknę na gładkiej tkance świata,
zmienia się w Ciebie.
Lecz czy tyle z tej pustki ryb i chleba, tyle wina
że znów na pomoc trzeba będzie wołać ubogich –
nie wiem.
Wybija godzina powrotu do grobu.
I tylko ten moment wieczorem w łazience:
ręce, woda, płatki róży.