Na maleńkim cmentarzu przy kaplicy trzech barczystych Czechów – a może Rumunów, Słowaków – sączy piwo z zielonych butelek. Stoją kołem przy samotnym szpadlu wbitym obok grobu, wystawiają ogorzałe twarze do sierpniowego słońca. Po ich wklęsłych skroniach i umięśnionych plecach spływają strumienie potu.
W wejściu ojciec czyni znak krzyża, na co kasjer oddzielony od nas szklaną szybą odruchowo sięga po laminowany przewodnik po polsku. Biorę też wersję rosyjską, niech ojciec trochę się pomęczy przy zwiedzaniu. Kupuję bilety łączone, zajedziemy potem do centrum obejrzeć kościół świętej Barbary i słup morowy. Ojciec podśmiewa się, że gdzie nie pojedziemy, zawsze znajdę słup morowy. Chłopak z kasy podaje mi paragon i bilety z nadrukowanym zdjęciem kaplicy w śniegu. Uśmiecha się do mnie, bo wszystko zrozumiał, polski to taki prosty język. On też lubi słupy morowe, najpiękniejszy jego zdaniem jest w Ołomuńcu. Bardzo długi. Jakbym była chętna, toby mi pokazał.
Wchodzimy.
Przestronną nawę główną zdobi żyrandol z kręgosłupów i żeber, otoczony uroczyście girlandami piszczeli i kości strzałkowych. W doświetlonych na żółto nawach bocznych – piramidy głów i regały czaszek. Herb rodowy z kości udowych, paliczków i żuchw. Świeżo wymyta posadzka pachnie cytrynowym płynem do podłóg.
Ojciec odkurza gdzieś w pamięci cyrylicę, czyta mi na głos opisy kolejnych eksponatów, a ja sprawdzam jego koślawe tłumaczenie z wersją polską i trochę go chwalę, ale częściej wytykam błędy. Sama se czytaj, jak jesteś taka mądra, burczy pod nosem, ale duka dalej. Robimy dużo zdjęć bez flesza. Wszystkie wychodzą rozmazane.
Po wyjściu przystajemy, żeby sprawdzić w telefonie drogę do świętej Barbary. Ojciec zżyma się na mapy Google’a, z Hołkiem to była porządna nawigacja, a nie to amerykańskie badziewie. Robotnicy wykopują akurat pękniętą płytę nagrobną. Przytrzymują ją jak synowie mdlejącą matkę; delikatnie, ale stanowczo. Jakby miała rozpaść się w pył przy najmniejszym nacisku. Wreszcie ziemia puszcza, płyta przechyla się i opada ciężko w ich żylaste ramiona. Odkładają ją mięciutko na rozłożony pod drzewem koc w zieloną kratę.
W ogóle nie zwracają na nas uwagi, choć stoimy może metr od nich. Jeden z nich, na oko osiemnastoletni chłopak o barkach boksera i dłoniach pianisty, klęka na kocu i miękką szczoteczką zaczyna usuwać z płyty resztki gliny i zeschniętej trawy. Jakby czesał włosy sześcioletniej córce. Potem palcem wskazującym wydłubuje mech z wgłębień liter. Na końcach swoich smukłych i szlachetnych palców ma zupełnie czarne paznokcie.
Święta Barbara okazuje się mroczna i strzelista, bardzo przekonana o własnym majestacie. Stoi na wzgórzu nad tarasami klasztornej winnicy jak wyjęta z powieści płaszcza i szpady, jakby miała się pod nią rozegrać wielopokoleniowa wendeta. Odruchowo rozglądam się za muszkieterami, ale zamiast nich dostrzegam dwóch górników w mundurach galowych, kręcących się przy wrotach kościoła. Zaciągają się na zmianę jednym papierosem, wbijają wzrok w ziemię, drepczą w miejscu. Złote guziki wiszą im smętnie u rozpiętych bluz, wypuścili na częściową wolność lekko zapuszczone brzuchy opięte koszulami. Pewnie się gotują w tej czerni. Pokasłują w rękawy między jednym sztachnięciem a drugim. Czekają. Zza uchylonych wrót dobiega nas pomruk dostojnych organów i równomierne brzęczenie męskich głosów. Nie podchodzimy bliżej. Wyrzucam nasze łączone bilety do kosza przy moście doglądanym przez milczących świętych i królów.
Słup morowy stoi na krańcu rynku zastawionego starymi skodami i fiatami transporterami. Wydaje się chropowaty i smutny, ale nie mogę tego potwierdzić, bo dookoła wisi żółto-czarna taśma i tabliczki z przekreśloną ręką. Bardzo mnie kusi, żeby jednak go dotknąć. Maryja na szczycie kolumny spogląda na mnie z góry, ale chyba ze zrozumieniem. Głupio mi łamać zakaz, gdy tak na mnie patrzy.
Zdążyliśmy zgłodnieć, więc wchodzimy do pierwszej kawiarni z brzegu. Zamawiam po angielsku tosty z szynką i dwie czarne. Zapominam powiedzieć, że będę płacić kartą, pani już nabiła, jest problem. Wygrzebuję z kieszeni ostatnie monety, ojciec znajduje na dnie portfela forinty z wycieczki trzy lata temu. Zupełnie o nich zapomniał, do Budapesztu to by się jeszcze kiedyś przejechał. Budapeszt, mówi po rosyjsku kobieta z sąsiedniego stolika, to najpiękniejsze miasto świata. Ojciec da, da, coś tam przytakuje, coś tam konfabuluje. Kto by się spodziewał, że na wycieczce do Czech tak odświeży rosyjski. Kobieta uśmiecha się szeroko, podaje mu dłoń jak zdechłą rybę, ojciec chwyta ją w paszczę jak młody pelikan. Brakuje mi piętnaście koron. Sprzedawczyni śmieje się ze mnie, gdy chcę dać jej złotówki. Dobra, nie trzeba, mówi po czesku. Kiedyś oddasz.
Dosiadam się do ojca, kobieta już zbiera się do wyjścia. Zamaszyście nakłada kapelusz z ogromnym rondem, rzuca ojcu twarde daswidania i ostatni słoneczny uśmiech. Czuję w kościach, że będzie o niej gadał przez całą drogę powrotną.
Sprawdzamy w przewodniku resztę lokalnych atrakcji. Muzeum tytoniu odpuszczamy; nie po to ojciec rzucał palenie po czterdziestu latach, żeby teraz wystawiać się na taką próbę woli. Nie ma co ryzykować. Do byłej kopalni srebra też nie wejdzie, klaustrofobii dostaje w korytarzu przed własną sypialnią. Przy opisie Kostnice znajduję dopisek małym drukiem: „tuż za polską granicą jest podobna atrakcja”. Pośpiesznie dopijamy kawę. Musimy mieć porównanie.
Parkujemy pod kościołem, rozglądamy się niepewnie. Spomiędzy budynków wynurza się facet w średnim wieku, na oko kościelny. Włos przerzedzony, mokre plamy na luźnej błękitnej koszuli. Z daleka wydaje się mały, ale gdy podchodzi bliżej, okazuje się wyższy od ojca. Pachnie kwaśno, zasapał się, bo leciał pod górkę. Wstęp do kaplicy tylko z przewodnikiem, mówi, wskazując na siebie palcem. Poczekacie chwilę, może zbierze się grupa.
Czekamy więc w popołudniowym słońcu, łazimy bez sensu wokół samochodu, kopiemy zbłąkany kapsel od piwa. Popijamy nagrzaną wodę, która w trakcie jazdy stoczyła się pod mój fotel. Smakuje niebieskim plastikiem i zaschniętą śliną. Nikt więcej nie przychodzi, przewodnik wraca – ewidentnie po obiedzie i po prysznicu, zmienił koszulę, wypachnił się. Inny człowiek. Jakiś dziś wolniejszy dzień, mówi, zwykle to grupy po dwadzieścia osób się zbierają, aż ciężko się zmieścić. Zerka ukradkiem na moje odsłonięte ramiona, ale cokolwiek sobie myśli, zachowuje dla siebie. Kasujemy po szóstce, dodaje zawstydzony. Ojciec podaje mu wymięte dwie dychy, facet żywiołowo klepie się po kieszeniach spodni, zaczyna wzrokiem uciekać w stronę sklepu po drugiej stronie ulicy. Da pan spokój, mówi ojciec. Górką będzie. Przewodnik dopytuje, czy na pewno, potem dziękuje, przeczesuje ręką zmierzwiony włos. W kaplicy nie wolno robić zdjęć. Chrząka głośno i niezdrowo, wkładając banknot do kieszeni na piersi.
Wchodzimy.
Pomieszczenie jest maleńkie i ciemne, pachnie kurzem i stęchlizną. Pośrodku stoi prostokątny ołtarz, na nim haftowany obrusik, złoty krzyż, kilka kości. To miejsce uświęcone, zaczyna strażnik tych szesnastu metrów kwadratowych, zajmując sprawnie miejsce za ołtarzem. Dobrze, że jest szczupły i węgorzowaty, inaczej by się tam nie wsunął. Odruchowo składamy ręce jak do modlitwy. Teraz już nie mamy pewności, czy to przypadkiem nie ksiądz.
Przewodnik przymyka oczy, wznosi ręce ku niebu jak na podniesieniu, mruczy coś o historii, intonuje jak w psalmie. Rozglądamy się niepewnie po ścianach wyłożonych głowami, podczas gdy on z wyraźną uciechą wskazuje kolejne dziury w kościach wyłożonych na obrusie. To był grabarz, którego tutejsi zatłukli kijami, mówi, gładząc czaszkę z wielką dziurą. Szkoda chłopa, podobno był dobry człowiek, są źródła na to. To był sołtys zdrajca, którego rozstrzelali. A to jego żona, też zastrzelona. Wyobrażacie sobie, stanęła na drodze kuli, żeby tego męża ocalić. Nie wyszło. Tu mamy głowę Tatara, naukowcy ustalili po budowie kości policzkowych – własne policzki nadyma, uśmiecha się szeroko. – Podobno ich są wyraźniejsze od polskich. A tu ktoś miał syfilis, zwróćcie koniecznie uwagę na te guzy na czaszce. Syfilis zwany…? – zawiesza się, przyzwyczajony do większej publiczności. Kiłą, mówię jakoś zbyt głośno, jakoś nie na miejscu wśród tych kości, obrusika i krzyża. Kiłą, tak, tak, powtarza po mnie wdzięczny, że nie zostawiłam go tak całkiem na lodzie. To prawie wszystko ofiary chorób. Tu mamy długą kość udową, patrzcie, jaki musiał być gość wysoki – przykłada do swojej, wydają mi się identycznej długości – ze dwa metry co najmniej, gigant jak na tamte czasy. Na każde właściwie. Szwed, podejrzewają.
Bierze kość w obie ręce, przygląda się jej badawczo, jakby zastanawiał się, po czym poznaje się nogę Szweda. Po śladach szabli Wołodyjowskiego? Że wciąż mokra od potopu? Usuwa z niej ledwie widoczny paproch i czule odkłada ją na ołtarz.
A w Czechach też mają taką kaplicę, zaczyna nagle, tylko tam ponoć inaczej niż u nas – żyrandole z ludzi porobili, kufle do piwa, popielniczki.
Popatrz pan, odpowiada ojciec, kręcąc wymownie głową. Kto to widział. Twarz pokerzysty, nawet mu powieka nie drgnęła.
Przewodnik otwiera jeszcze metalowym pogrzebaczem drewniany właz w podłodze. W piwnicy, mówi, leży ze dwadzieścia tysięcy kości, ale to już nie było komu sortować. Zerkamy do środka na sterty obojczyków i hałdy kręgosłupów, kiwamy głowami, że można już zamknąć. Facet wyraźnie smutnieje. Na pewno? Zwykle ludzie lubią sobie dłużej popatrzeć. Tak, tak, dziękujemy.
Sięgam do klamki, ale mnie ubiega. Przepraszam bardzo, drzwi otwiera i zamyka przewodnik. Uśmiecha się jakoś rozpaczliwie, jakby pracował tu wbrew własnej woli, jakby był tu zakładnikiem. Zamyka za nami drzwiczki na kłódkę, szczerze życzy bezpiecznej podróży. Klepie się jeszcze nerwowo po kieszeni na piersi, sam siebie uspokaja w myślach, że pieniądze są, nie zginęły.
Wsiadamy do auta w milczeniu. Przewodnik macha nam z parkingu na pożegnanie. Podnoszę rękę, by mu odmachać, ale zastygam w połowie. Ojciec wrzuca jedynkę.
Droga przed nami ciemnieje, miasteczko zmienia się w las. Światła samochodu oświetlają granatową drogę, co jakiś czas błyska na poboczu znicz zapalony pod przydrożnym krzyżem. Ojciec oddycha spokojnie, na twarzy kładzie mu się błogi cień kapelusza Rosjanki. Mnie robi się jakoś duszno. Opuszczam szybę, wystawiam głowę przez okno. Powietrze pachnie dymem; ktoś pewnie wypala trawy. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem popielniczką.