Skąd te myśli? Z ogólnego wrażenia po lekturze, że się odbywa coś więcej niż rozdzieranie szat, że to namiętne rozpamiętywanie ma wymiar ogólnoludzki, metafizyczny. Tak właśnie powstaje prawdziwa sztuka, gdy z osobistego upadku i straty, z ekspresji poszczególnego losu robi coś obchodzącego wielu. Mieszczuchów zostawmy w spokoju. Być może nie są nam w ogóle potrzebni przy rozważaniu smaku i tonu najnowszej książki Honeta. Nie dla nich jest przeznaczona, lecz dla wiernych akolitów. A cóż to za figura? To ktoś, kto od lat śledzi meandry świadomości i formy ujawniane w surrealnych wierszach twórcy z Krzeszowic. To ktoś, dla kogo są one czymś więcej niż tylko wymyślnymi konstruktami słownymi i wyobraźniowymi. Bo to jednak spowiedź dziecięcia wieku. Może dla kogoś nazbyt pokrętna, dla mnie nie. Miałem i mam nadal dobry kontakt z ujawnianą tu od początku nadwrażliwością. Nieraz myślę, że gdyby Edward Stachura bardziej się postarał, to mielibyśmy Honeta trzydzieści lat wcześniej. Gdyby tylko bardziej zaufał nieobliczalnej metaforze i śmiałym obrazowym skrótom. Bo to, co ich łączy, to tkliwość i czułość, melancholia i skłonność do rozżaleń, „obnażone serca” w nieco odmiennych wydaniach.
W nowym tomie Honeta odczuwa się to mocniej niż kiedyś. Po kilku latach przerwy, niepisania, zapaści pisarskiej i egzystencjalnej, o której autor mówi wprost w wywiadzie udzielonym Zuzannie Sali (opublikowanym na stronie Biura Literackiego), wraca wyzbyty „wstydu uczuć”. Boleśnie i czysto brzmią te nowe tony. Już nie trzeba niczego maskować nieprzenikliwością formy, głębią piętrzących się metafor.
Nie chciałbym, żeby czytelnik źle zrozumiał tę myśl. Nie, Honet nie nawrócił się na „konfesję”, na niwie polskiej poezji nie sadzi jakichś nowych „kwiatków świętego Franciszka” w klarownie lirycznej postaci. Wcale nie mówi wprost, nie rezygnuje z wymyślności swojego stylu, ale tym razem bardziej odsłania to, jak to robi i z czego to robi. Z żalu, z nostalgii, z bezładnie kurczącej się pamięci, z rozpaczy. Tym razem jego rozedrganie wydaje się wyjątkowo ludzkie i bliskie, a niekłamany ból niesłychanie trafia; gdybym nie bał się śmieszności, rzekłbym, że „szarpie moje trzewia”. Czytając, myślałem nie tylko o Stachurze. Nagle napatoczył się Stanisław Czycz i wspomniałem jego dramat rozgrywający się w zaułkach tych samych Krzeszowic. Przeleciały echem przez głowę wstrząsające utwory Mariana Grześczaka z tomu Kwartał wierszy, w którym poeta czule żegnał zmarłą żonę i rozpamiętywał wspólne życie. Jeszcze Urszula Kozioł (autorka wcześniejszego Żalnika), żegnająca i wspominająca męża, Feliksa Przybylaka, wierszami z tomu Klangor. O tym, jak dziwnymi drogami wędruje ponowoczesny romantyzm poetyckiego gestu Honeta, może świadczyć fakt, że myślałem też o Janie Lechoniu. Wcale mnie zatem nie zdziwiło, że we wspomnianej rozmowie z Zuzanną Salą padło to nazwisko i zostało określone jako ważne. Widocznie ośmielonej wyobraźni potrzebne są niekiedy wyraziste punkty odniesienia.
Jakaś „ona” generuje energię konfesji. Partnerka, której obecności tak bardzo się pragnie, a która z jakichś przyczyn odeszła, pozostając pielęgnowanym, wciąż poetycko obrabianym, wspomnieniem. Pojawia się sugestia choroby i śmierci, obrazki szpitalne, i zapadający w związku z tym wyrok – „pomysł nocy na ciebie”. Właśnie ta fraza niczym koda spina całą książkę. W wierszu ostatnim „pomysł nocy” dotyczy już samego bohatera, rozmyślającego nad własnym odejściem. Wspomina on, że w chwili śmierci bałby się trzech rzeczy. Jakich? Uświadomienia sobie dotkliwej reszty świata, reszty, którą zbywał i ignorował, a która dopadłaby go właśnie wtedy. Następnie utraty własnego języka i zagarnięcia świadomości przez obcy sposób wypowiadania się, daleki od specyficznego stylu, który stworzył, by radzić sobie ze światem. Obrazu ostatecznego rozpuszczenia się w agresywnie zawłaszczającej go obcości dopełnia zaś wątek utraty bliskości z drugim człowiekiem. Bohatera ostatecznie unicestwiłoby odczucie, że „sam żył wyłącznie dla siebie”. Jakimś wyjściem z sytuacji jest wiara w cudowne rozmnożenie świadomości, umiejętność ćwiczoną przez całe pracowite życie. Owszem, „noc ma pomysł” na poetę, zgłasza się po niego, lecz ma problem z wyborem, jawi się bowiem przed nią zwielokrotniona osobowość („w nocy jest mnie kilku”). Powstaje więc pytanie, po którą personę przyszła. Śmierć jednej z wielu nie wyklucza letargicznej wegetacji pozostałych. Zatem nie wszystek umrę… Tak się pocieszam. Coś optymistycznego w tej ogólnie posępnej wizji.
A teraz bohater żyje tylko po to, by podtrzymywać pamięć o Niej, „zapisywać z oddali”, czyli odtwarzać kolejne sceny i sytuacje z przeszłego wspólnego bycia. W pierwszym utworze inną powtarzającą się frazą jest zwrot „tak chcieliśmy żyć”. Były więc plany i projekty, które, zderzone z rzeczywistością, rozsypały się w pył. Przy lekturze tego wiersza narzuca się iluzja raju, z którego wypędzono kochanków. Ewa odeszła (umarła?), Adam błąka się zaś po pustych ulicach i pokojach. Sugeruje zresztą, że sam czuje się pusty, wydrążony z tego, co najważniejsze, z miłości. Bóg – konsekwentnie pisany tu małą literą – może mieć coś wspólnego z wygnaniem, z okrucieństwem wyroku, który zapadł ponad głowami bohaterów. Już „ostrzący się o trawę wąż” był ostrzeżeniem, lecz zakochani ignorowali go („na próżno się zjawia”), podobnie jak inne sygnały i znaki. Teraz wydają się czytelne, zapowiadały nieuchronność, na którą rozżalony bohater wówczas był ślepy.
Omawiam szczegółowo te fragmenty, gdyż one najlepiej wprowadzają w główną, jak mi się wydaje, tematykę książki, która opowiada o próbach życia po życiu. „Prawdziwe życie już było”, twierdzi bohater, teraz żyję (żyjemy?) na jego gruzach, jakoś się powoli urządzam – z bólem, żalem, dojmującą nostalgią. W raju, czyli opiewanym tu zespoleniu dusz, „rozbrzmiewały nasze połączenie i śpiew”, teraz z poczuciem jedności i łączliwości nader krucho, a śpiew zmienił się w skrzeczenie. Wyzbyty dawnego rytmu – stał się nerwowy, zgrzytliwy. Jednak życie toczy się dalej, konwulsyjnie napędzane kolejnym wspomnieniem, echem, reminiscencją dawnej pełni, „tamtej historii // najtrudniejszego przekładu: ja – ty”.
Tutaj z kolei miałem skojarzenia z właśnie czytanym Leśmianem (zresztą również admiratorem rytmu i śpiewu jako synonimów więzi z pełnią), z wierszem bez tytułu z cyklu Trzy róże, z tomu Łąka. Szczególnie przy fragmentach podważających ontologiczną wiarygodność tego, co zaszło, co się właściwie stało. Zrozpaczony bohater chwilami, bynajmniej nie retorycznie, wątpi, czy szczęście dane mu było naprawdę, czy tej miłości w jakiś poetycki sposób nie wymyślił. Dlatego bardzo często – mimo jątrzących fraz typu „myślę o tobie/ jakby cię nie było” – apeluje do poczucia prawdy i przyzwoitości, za pomocą drastycznego i zgrzytliwego obrazu próbuje wstrząsnąć czytelnikiem. To, co było, zaciera się już i niknie, lecz bohatera tych wierszy naznaczyło na całe dalsze życie-nieżycie. Odbijający się w lustrze podobnie intensywnych uczuć fragment z Leśmiana brzmi: „Odkąd znikłaś w objęciach nie domkniętej w świat bramy, / Odkąd zbladłaś, schorzała moich wspomnień bezsiłą, / Tak się dziwnie nie znamy, tak się strasznie nie znamy, / Jakby nigdy i nigdzie nas na świecie nie było”.
Kwestia boga pozostaje zatem otwarta i jednocześnie zamknięta orzekaniem o bezładnie rozdawanych razach, o szaleństwie wyroków. Bóg został „znaturalizowany”, wpleciony w pradawny rytm przyrody i przypadku. Niewiele w nim transcendencji, więcej ziemi, krwi, tymczasowości udającej coś więcej, szukającej na to słów, goniącej za metaforą, która pogodzi sprzeczności pełni i utraty. We wcześniejszych tomach autora Pójdziesz synu do piekła archetypy religijne nakładały się na klisze podkultury dziecięcej, tworząc nieznośny skrzep, ugniatający, ale i współkreujący wyobraźnię bohatera, który pozostawał przez to w ambiwalencji i rozdarciu, nie wiedząc, jak daleko może się posunąć i czy przypadkiem obcesowe zerwanie z czymkolwiek nie byłoby próbą zawoalowanego samobójstwa, wtrąceniem się do metaforycznego i dosłownego piekła na własne życzenie. Ten Honet po latach, ten odnaleziony czy odnajdujący się w podobnych układach i relacjach między ziemią a niebem, między człowiekiem a tym, co go przerasta, nie jest już w stanie bawić się jak „dziecko na cmentarzu”. Za dużo przeżył, zanadto przejrzał. Mówi całkiem poważnie o okrutnym bogu, który złośliwie „wykradł zwierzętom” świat, a następnie ukrył go, „nazywając światem jego cień”, o bogu „składającym ofiarę z tego, co napotka / albo zostanie mu podsunięte pod nos”.
A teraz może czytelnik byłby ciekaw, do jakiego wiersza Lechonia nawiązuje poeta we wspomnianej rozmowie z Salą? Zarówno sam wiersz, jak i komentarz rozmówcy mogą stać się pointą tej recenzji. Otóż przytacza on fragment utworu Wielki Piątek: „I nagle zobaczyła: zamiast kwiatów – skała / I nie pachną hiacynty, nie widzi przybrania ./ I wtedy ta kobieta kamienna zadrżała / Że może po tej śmierci nie być zmartwychwstania”. Najciekawszy jest tu monolog Honeta pobudzonego słowami Lechonia: „Rzeczywiście może nie być zmartwychwstania, może nie ma. Tak samo tej kobiety. Może jej nigdy nie było. Nie wiem. Nieważne. Ale mnie to szarpnęło, ten zapis poruszający bezbrzeżnie, zapis o tęsknocie za przeszłością, tak popełniony, by czytelnika nie wikłać zbytnio w intelekt, ale postawić go nagle wobec niewyrażalnego”.
Może rzeczywiście nie było żadnej kobiety, a moje zbyt spersonalizowane czytanie nowych wierszy Honeta jest zbytnim uproszczeniem? Może opisywana relacja między podmiotem a Wielką Pełnią dotyczyła raczej ułudy, jakiegoś stanu, jakości, idei i czasu, a nie konkretnej osoby? Myślę sobie, że niezależnie od tego, czym lub kim był ten, wyrażony w rodzaju żeńskim, byt, stworzył on podstawę do wyjścia z siebie w stronę „objawienia”, do stanięcia w gorzkim świetle – może i okrutnej, ale jednak – prawdy. To właśnie wówczas, choćby tylko w pojedynczym prześwicie, niewyrażalne zdaje się do nas mówić; poeta przechwytuje to i podaje dalej. Dziękuję za odświeżające złudzenie, że mogłem stanąć na drodze tego przekazu.