To nie jest tak, że autor Kochanki Norwida pisze zawsze dokładnie tak samo i dokładnie o tym samym. Chodzi raczej o to, że te teksty – już od debiutanckich Nenii i innych wierszy z 1990 roku – toczą się coraz szybciej jak kula śnieżna, jakoś wsobnie, samowystarczalnie. Kula zbiera po drodze nowe elementy, które są zaraz wchłaniane, i leci dalej. Z tego powodu poezja Dyckiego jawi się jako szczelna, domknięta, na zawsze wirująca wokół własnej osi. Niektórych już to zapewne męczy, nuży, może nawet – rozczarowuje. Wieczna refreniczność, obsesyjność tematów i motywów (choroba, matka, cielesność, ukraińskość, polskość, chachłackość, Wólka Krowicka, przemyskie, wiadomo), powtarzalność wierszowej formy, melancholijno-barokowe instrumentarium – jak gdyby tekstowy generator zaciął się wiele lat temu i automatycznie powielał te same rozwiązania. Tak. Niby tak. Tyle że to nadal działa, nadal fascynuje, wciąga. Koherentność tego uniwersum; opowieść o nieprzystawalności rozpisana na ponumerowane wiersze; maniakalne frazy, które wszyscy od dawna mamy zapisane w pamięci, a które z każdą kolejną książką coraz bardziej puchną, nabierają mocy – wszystko to sprawia, że czytanie Tkaczyszyna-Dyckiego przeradza się w jakąś oczyszczającą medytację, która tym skuteczniejsza, im dłużej trwa. Ciało wiersza, najnowszy tom autora Piosenki o zależnościach i uzależnieniach, to ostatni na razie etap tych medytacyjnych peregrynacji.
Cielesność i jej różne wymiary, poziomy, rozumienia – tak określiłbym główną oś tej książki. Mieszają się nam tu różne porządki; Tkaczyszyn-Dycki używa kategorii ciała jako w pewnym sensie uniwersalnego, wielozadaniowego narzędzia. Ciało to biologia, seks, pełzająca starość, ale ciałem chcą też być same wiersze – tekst jest cielesny w swojej niestałości, w rozedrganiu, w tym, że przygody ciała fizycznego znajdują w nim swoje odbicie; dzięki wierszowi ciało może odreagować bolesny napór rzeczywistości. Ten biologiczno-literacki splot jest najściślejszy, gdy mowa o kruchej psychice podmiotu. Głowa niedomaga, a przecież
nic na to nie poradzę
choć wymyślono ketrel i pernazynę
otóż wiersz psuje się w naszym
ręku i na naszych oczach
kiedy wszystko w nim
zawodzi choć wymyślono fluanxol
i zolafren połknij tę piękną
powlekaną tabletkę a spotkasz
chłopca który układał
wiersze w moim i twoim imieniu i był
w tym dobry mimo niedociągnięć
Sprytna prostota frazy „wiersz psuje się od głowy” (kuzynki rybiego przysłowia) spaja obydwa poziomy. Wiersz – jego ciało – psuje się wraz z głową podmiotu, głową, powiedzmy, faktyczną. Nazwy leków psychotropowych łatają psychiczne dziury, jednocześnie wypełniając (zalepiając) tkankę tekstu.
Wierszowo-cielesna symbioza widoczna jest też, gdy podmiot Tkaczyszyna-Dyckiego zmuszony zostaje do konfrontacji z młodością. A wobec młodości i urody jest on nieufny; nie jest to dla niego naturalne środowisko. Gdy pewnej nocy na Świętokrzyskiej spotyka młodego chłopaka, zaczyna podejrzewać, że „pewnie to jakaś pułapka”. Obok młodości nieznajomego postawiona zostaje starość podmiotu, ale i samych wierszy, co tylko pogłębia wrażenie somatyczno-tekstowej nierozerwalności: „zestarzały się i zestraszniały / moje wiersze nie mówiąc już o mnie”. Ciało wiersza jest – by tak rzec – niezwykle intensywnym rozwinięciem cielesnych poszukiwań, których pełno w pozostałych książkach poety.
Jednak – jak już na początku zaznaczyłem – wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego zmieniają się, rozwijają, choć oczywiście łatwo to przeoczyć czy zlekceważyć. Do pewnego stopnia zachęca do tego sam autor, który – w pełni świadomy swojego wizerunku i obrazu swojej twórczości w świadomości czytelniczej – igra z naszymi oczekiwaniami i przyzwyczajeniami. Trochę się pręży, wystawia; dość ostentacyjnie wygrywa przed nami swoje największe hity, byśmy możliwie najwygodniej umościli się w najnowszej książce. Dodatkowo co chwilę oferuje się nam niemal gotowe klucze interpretacyjne, bo wszystko wydaje się tu na wyciągnięcie ręki, wszystko jest tak bardzo na wierzchu. Jednym z takich kluczy jest na przykład psychoanaliza (nie ja pierwszy to, oczywiście, zauważam); wiele utworów Tkaczyszyna-Dyckiego aż się prosi o śmiałe potraktowanie Lacanem, a może nawet – ze względu na polsko-ukraińsko-chachłacką trójjęzyczność – rozpędzonymi koncepcjami Nicolasa Abrahama i Márii Török. Sęk w tym, że wtedy – mam wrażenie – ta ogromna poetycka opowieść mogłaby ulec spłaszczeniu; interpretacyjna redukcja tym wierszom nie służy. Chodzi mi o to, że taka jedna, konkretna machina do tworzenia przekonujących interpretacji – gdyby już ją uruchomić – mogłaby pożreć całość dzieła autora Nie dam ci siebie w żadnej postaci. Szanse na zauważenie pewnych przesunięć i zmian zmalałyby jeszcze bardziej.
Subtelną – pełzającą już w książkach Tkaczyszyna-Dyckiego od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz śmielej wybrzmiewającą – zmianą jest wchłanianie przez te wiersze nowych form cierpienia. Poeta doskonale wie, że jego teksty są z reguły „egotyczne”, skupione na mękach podmiotu, ewentualnie na dramatach najbliższych osób czy relatywnie wąskiej grupy społecznej (polsko-ukraińskie poplątanie losów). W Ciele wiersza poeta decyduje się na rozepchnięcie tekstu tak, by zmieściło się w nim więcej tragedii. Świetnym tego przykładem jest XXXVII. Fragment lamentacji. Czytając „Zagładę olkuskich Żydów” Krzysztofa Kocjana:
w przemyskie do Hrudnychy
napisz wiersz w którym
nie zabraknie Rywki Wenchadłowskiej
odnotuj (choć niczemu nie zaradzisz
i nie zapobiegniesz) młodą
i piękną Peslę Ryńską lat 28 powiedz nam
że w poezji polskiej znajdujesz
dla niej nieco miejsca Hrudnycha bowiem
to nie wszystko posuń się matuchna
ustąp z tekstu niech nas dziś i jutro zasmuci
nieobecność Rywy Pankowskiej
Jak to brzmi: „posuń się matuchna / ustąp z tekstu […]” – jakby konieczne było chwilowe zapomnienie o matce, stałej i wiecznie absorbującej lokatorce, by choć na moment praca empatii mogła objąć inne rejony ludzkich nieszczęść. Ale jest tu coś jeszcze. Oprócz wpisanej w ten tekst autoironii widzę tu również zwrócenie uwagi na homogeniczność polskiej poezji (szerzej: polskiej wyobraźni?).
No bo skoro w ogóle trzeba w niej – w poezji – aktywnie szukać miejsca dla żydowskiego losu, to może nie jest z nią najlepiej; a przynajmniej z jej empatycznymi mocami przerobowymi. Może przypomina „dżentelmeński” country club, do którego Żydzi (z Olkusza i nie tylko) nie mają prawa wstępu. W takim razie: matuchna, posuń się, naprawdę. Posuń się jeszcze trochę.