01/2025

Tymoteusz Milas

Powieść (prawie) niemożliwa

Mesjasz to proza dla maratończyków fabuł i amatorów skoków przez intelektualne płotki. Długa jak podróż stopem przez świat, w tym przypadku niejednoznaczną współczesną historię Polski. Co ważne, nie odkrywamy w niej epoki komunizmu i neoliberalizmu oraz tego, co możliwe, że nastąpi po niej, z perspektywy piewcy zmian, idealisty lub krytyka danego systemu. Dzieje się tak za sprawą bohatera, człowieka z przypadku. Jest on niejako na zewnątrz i wewnątrz tego kotła Historii. Na zewnątrz, bo Adam Szychar/von Schichau, to dziewięćdziesięcioczteroletni pisarz, autor, o ironio, tzw. późnego, bardzo dojrzałego debiutu literackiego, czytanego przez nas Mesjasza. Wewnątrz – bo ten bohater mający historię swojego rodu mocuje się z ideami poszerzania i ograniczania wolności zgodnie ze swoim planem na nie, podążając i poszerzając drogę, jaką szedł jego zamordowany, ledwie poznany ojciec i zmarły dziadek, będący skarbnicą mądrości, polemistą i anegdociarzem.

Czemu „Mesjasz”, wybrany został na władcę? Niech każdy odpowie sobie sam na to pytanie, czytając. Natomiast to, co go wyróżnia na tle wielu innych bohaterów literackich, którzy przeżyli komunizm i zrobili coś wielkiego (w czasach posttransformacyjnych), to umiejętność zarządzania swoim życiem, bycie władcą samego siebie. Z jednej strony powieść traktuje o jednostce wybitnie uzdolnionej, mającej wpływ – dzięki swoim językowym zdolnościom i relacjom z działaczami „Solidarności” – na to, co niektórzy hucznie ogłosili „upadkiem komunizmu”, a z drugiej strony o całości zmian społecznych, których składową jesteśmy my, czytelnicy. A jeśli nie wierzymy w nasze uzależnienie od procesów dziejowych, które zataczają koło, to wystarczy, że poczytamy partie eseistyczne Mesjasza wpisane w dialogi, przypominające swoją tonacją najlepsze intelektualne wymiany poglądów, jakie można wyrazić literaturą, chociażby znanego ze studiów Człowieka bez właściwości Roberta Musila.

Adam Szychar, syn nauczycielki języka polskiego, wnuk kogoś z tajemniczą przeszłością, kogo boją się nawet milicjanci, dobry kolega, ma od początku plan na tę historię, którą nam opowiada. A przy tym nie chodzi o to, że opowieść czegoś nas uczy. Nie chodzi o to, że nas bawi, choć to powieść, którą się czyta dobrze, wchodzi się w nią jak w serial, którego scenopis napisałby pisarz‑intelektualista i pasjonat przygodówek Stevena Spielberga czy mariaży z gatunkami filmowymi Romana Polańskiego. Czyta się co najmniej bardzo dobrze. Chodzi raczej o zmienność toku narracji i języków literackich wraz z zachowaniem płynności i lekkości, z jaką Ubertowski opowiada skomplikowaną materię świata (tak, tu można powiedzieć, że jest „świat”, a nie tylko kilka elementów scenografii).

To opowieść, która daje nam nadzieję na to, że w literaturze zawłaszczanej przez film, teatr, plany wydawnicze na trendy w najbliższym sezonie i przyszłym jest miejsce na wyrwę, na kamień filozoficzny, na prawdziwą magię, jakiej nie powstydziłby się Harry Potter, gdyby odrzucił różdżkę i wiedzę magiczną. Magię opowieści odnowicielskiej. Jakoś skonwencjonalizowanej, która co pewien czas testuje czytelnika, wikła go w grę o jego tożsamość. Albowiem Adam Szychar robi ze swoim życiem coś szlachetnego i rzadkiego dzisiaj: próbuje utrzymać nad tym bytem kontrolę bez zabierania wolności innym. Każdy, kto przeżył (lub nie) doświadczenia lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych XX wieku, ma świadomość uwarunkowania przez Historię, maszynę losującą rolę człowieka, w której zębatki wpada rozczarowanie (r)ewolucją dziejów. Co w końcu prowadzi do wybudzania się w ludziach totalitarnego instynktu. Bo w totalitarnym myśleniu o rzeczywistości ludzie szukali rozwiązania problemów zawodowych i niedostatków materialnych, które wpływały na problemy osobiste w relacjach.

Mesjasz to powieść‑słoń, który wyciąga do Ciebie, czytelniczko/czytelniku nieraz trąbę dla nawiązania kontaktu i wymaga dłuższego obycia w różnych gatunkach i językach (także literackich), a kto nie czytał ten… wiadomo, trąba.

To historia, w której zostaniemy przez działacza, nieistniejącego faktycznie „cichego bohatera” przemian społeczno‑historycznych (a więc i politycznego przejęcia władzy i zmiany ustroju na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych minionego wieku i później) poprowadzeni przez różne inicjacyjne (bo jest to też powieść inicjacyjna) etapy kształtowania się człowieka wykraczającego odważnie poza system polityczny i (zastaną?) wizję społeczeństwa polskiego.

Napisanie tej recenzji książki bardzo wymagającej, ale i przyjemnej w wysublimowany sposób (a taką przyjemność może dać tylko literatura piękna) zlecił mi zmarły 26 marca 2024 roku Leszek Bugajski. Piszę o tym dlatego, że gdyby nie ten człowiek‑krytyk prawdopodobnie odpuściłbym sobie pisanie o książce, która wymaga tyle czasu, ale rośnie w nas z czasem, i która porusza nawet człowieka myślącego, że literatura już go nie zaskoczy żadną ideą, żadnym pomysłem na opowiedzenie relacji człowiek (niech będzie, że Polak, bo w Polsce rozgrywa się akcja) – historia. Wówczas wchodzi do akcji los w sposób przewrotny, postkrytyczny społecznie. Niech ten akapit będzie próbą wdzięczności za wiarę Leszka Bugajskiego we mnie.

Czym Mesjasz odróżnia się od wszystkich posttransformacyjnych powieści o Polsce? Liczbą przypisów? Językiem, który został wymyślony do tego, by opowiedzieć o człowieku wykraczającym poza swój wycinek historii? Polisemią gatunków i tym, że można odczytywać ją na tak różnych poziomach? A może niepatrzeniem na to, co i jak pisze się teraz o PRL? A może tym, że historia „Solidarności” jest tylko punktem wyjścia, a nie kolejnym reportażem o upadku komunizmu napisanym przezroczystym językiem? Żyjemy w czasach płynnych, w których określenia „dzieło wiekopomne” lub „dzieło, które przetrwa próbę czasu” są śmieszne i podejrzane. Zamiast wywoływania patetycznego nastroju frazami typu „wiekopomne dzieło” zdecydowanie wolę metaforę powieści niemożliwej, stworzoną na okoliczność recenzji Mesjasza. Bo niemożliwe jest dziś pisanie tak, byśmy z powrotem uwierzyli w to, że literatura to coś więcej niż polityka kultury z jej izmami, w które szufladkujemy każdą wielką powieść. Ta powieść jest wielka, bo nie mieści się w izmach, nurtach, workach z nazwami – przez jej wielowymiarowość tożsamości, historii i gatunku. Rozprawia się z ideami i ideałami i poszerza mój horyzont rozumienia powieści eseistycznej o niemożliwy dziś (nie te czasy, zbyt szybkie) unowocześniony ideał musilowsko‑kunderowskiej powieści niemożliwej.

Adam Ubertowski podaje, że potrzebował co najmniej sześciu lat na pisanie. Sześć lat to relatywnie niewiele na stworzenie powieści, której ciężaru artystyczno‑rzemieślniczego doświadcza się na wielu stronach. Widać tu pasję pisania (m.in. powieści), pisanie jako postmodernistyczną zabawę narracją, ale zabawę poważną, w której chodzi o to, by opowiedzieć Historię poprzez losy jednostki i zapisać uniwersalny topos człowieka kształtującego innych poprzez siebie. Ta pasja dzielona z bohaterem – dziewięćdziesięcioczteroletnim pisarzem, który wraca do swojej przeszłości, a zarazem z narratorem Mesjasza, Adamem Szycharem, przyniosła coś wybitnego. Owoc gargantuicznej pracy Ubertowskiego mógłby sprowokować do pytania o to, gdzie są nagrody literackie dla takich książek, ale… może lepiej nie wołać na puszczy?

Ciekawie z punktu widzenia historii literatury polskiej jawi się kwestia tytułu. Może on kojarzyć się z książką, którą miał napisać Bruno Schulz. Czy jednak sięgając po taki tytuł, Ubertowski nie chciał podświadomie przekazać, że innego Mesjasza już w polskiej literaturze nie będzie? Nie będzie powieści, która zasługuje na tak patetyczno‑niepatetyczny tytuł, jeśli przyjrzeć się, kim są jej bohaterowie?

To, czego doświadczałem, czytając tę powieść (prawie) niemożliwą, trudną do streszczenia (o czym pisze sam narrator, wspominając, że będziemy przygnieceni wydarzeniami i o wielu zapomnimy), skłoniło mnie do postawienia hipotezy, że niektórzy prozaicy i prozaiczki mogliby potrzebować życia całego na stworzenie arcydzieła obejmującego taką panoramę wydarzeń, postaci fikcyjnych i autentycznych oraz refleksji ontologicznych, a i tak nie byłaby to „powieść niemożliwa” jak ta Ubertowskiego. Przewartościowująca najlepsze powieściowe wzorce XX wieku. Także te, których nie cenię szczególnie, jak choćby powieść realistyczna. Nie uważałem też do tej pory, że powieść metafikcyjna, a taką jest Mesjasz, napisana rzekomo „po bożemu”, a w rzeczywistości ironicznie traktująca tradycyjne narracje powieściowe, może być tak zajmująca, niczym Przygody barona Münchausena czy jakaś gra przygodowa, w którą grałem w złotych latach gimnazjum. Ale tak jest. Choć Ubertowski ma musilowskie ambicje stworzenia powieści eseistycznej, podaje w wątpliwość wszelkie możliwe teorie czy próby właściwej interpretacji życia i jakości bytowania. Rozważa historiograficznie, co by było, gdyby nie postkomuniści, systemy totalitarne i wszelkie izmy ukierunkowujące poglądy. Ale na tym polega też fenomen Ubertowskiego i jego bohatera Adama Szychara, który przejął stocznię, poznał wielkich tego świata i dożył czasów opisywanych przez niego jako political fiction, powrotu udoskonalonego komunizmu, bliższego ideałowi historycznemu.

Ubertowski w Mesjaszu daje świadectwo wciąż ogromnych możliwości narracji w prozie. Można w niej zanurzyć się na różnym poziomie, doznając rozmaitych przyjemności rozrywkowo‑intelektualnych. Autor panuje bowiem nad światem powieści, tworząc na oczach czytelnika coś à la saga rodzinna – taka post‑, nawiązując do konwencji gatunku i poszerzając jego ramy. Potwierdza tym tezę, że powieść to najbardziej demokratyczny z gatunków. Dlatego też w tej książce są i partie eseistyczne, i elementy antyutopii, przypowieści, poematu, i wiele, wiele innych zgrabnie zszytych w patchwork. Cierpliwy i ufny czytelnik wyłowi to, czego od literatury oczekuje.

Co więcej mogę napisać, by nasycić apetyty na powieść niemożliwą? Mogę ponarzekać. Bo jest to powieść wybitna, ale niepozbawiona wad, za co ją jako krytyk lubię jeszcze bardziej. Mogę ponarzekać na niezbyt rozbudowane postaci kobiece, bo choć mamy matkę bohatera, to ta w zalewie narracyjnych tropów z czasem niknie. Mamy też miłość i śmierć (w wyniku choroby nowotworowej) ukochanej Szychara, Weroniki, z którą wychowywał podrzucone dziecko. Gdy wracam do partii tekstu poświęconych ich miłości, czuję jako czytelnik głód emocjonalny. Czuję przesyt, czytając ostatnią część tej powieści, Światy możliwe, która wydaje mi się już domknięciem, futurystyczną narracją polityczną o Polsce, napisaną tak, jakby autor chciał raz jeszcze zademonstrować ogromną wiedzę z zakresu socjologii, psychologii i ekonomii, przy czym zdarza mu się bronić tego, co jest teraz w Polsce. Może to, co stanie się za kilkadziesiąt lat, zainteresuje bardziej fanów science‑fiction niż mnie. I mógłbym też ponarzekać na pewien rażący błąd w przypisie, gdyby nie poczucie, że stworzenie powieści obejmującej ponad sto lat jest czymś prawie niemożliwym. Wręcz nieprawdopodobnym. A Ubertowskiemu udało się to zrobić.

Czy to książka dla tych, co czekają na nową wielką powieść jakiegoś postrealizmu? Jakąś nową Lalkę Bolesława Prusa, diagnozującą współczesność, z bohaterem osadzonym w rzeczywistości? Rozbijającą wszelkie diagnozy, poglądy, teorie niemające przełożenia na praktykę życiową, mówiącą nam więcej niż to, że postęp to fałsz, ułuda oświeceniowa, którą wciąż się karmimy. Dla tych wszystkich zamieszczam cytat na zachętę.

Witałem Rolling Stonesów i Coca‑Colę, Andersena i PriceWaterHouseCoppers, wskazywałem zielone pola pierwszym inwestorom w naszym kraju, rozkręciłem giełdę i uratowałem stocznię od niechybnej zagłady. I zrobiłem jeszcze sto i tysiąc innych rzeczy, o których dotąd nie pisałem. Pojeździłem sobie przy tym nie takimi autami jak Audi, jadłem w restauracjach bardziej wyszukanych niż indonezyjskie […].

A czy to, że ułożyłem sobie życie jak zdrowy na ciele i umyśle obywatel, nie jest w istocie moim największym sukcesem? Może gdyby mój debiut pisarski przypadł na dzień przed tą zamianą światów i pierwsze recenzje byłyby entuzjastyczne, wyglądałbym dzisiaj jak wrak człowieka, zgorzkniały, wiecznie sfrustrowany, niedojedzony na wiór, a przede wszystkim okrutnie, boleśnie samotny?

Szczęśliwie mój maszynopis pani od herbatki położyła gdzieś w kącie i może nikt w wydawnictwie nawet nie wziął go do ręki aż do dnia, gdy tę szacowną instytucję zamknięto na cztery spusty za niezapłacone rachunki. I dzięki temu mogłem pożyć jak człowiek, ze spokojem założyć prawdziwą rodzinę, zamieszkać z pogodną kobietą, wychować syna na tak zwanego porządnego człowieka.

A teraz, kiedy zrywałem z kalendarza życia ostatnie kartki, pomyślałem, że może jest ten czas, może to jest ten znak, może to jest ten meteor, kobieta z trzema piersiami, pies mówiący ludzkim głosem.

Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Więcej czasu nie będzie.


Z pewnością dobrze, że Adam Szychar w końcu zabrał się do tego pisania. I że pokierował jego życiem Adam Ubertowski w Mesjaszu. Bez tego nie zweryfikowałbym własnych wyobrażeń o powieści wybitnej, powieści (prawie) niemożliwej, której wartość nie sprowadza się do wartości artystycznej i postulatu Henryka Berezy walki z literackością na rzecz żywej mowy. Ta ma bowiem szansę trafić do szerokiego grona odbiorców. Za narrację, styl, nowy historyzm i za sto innych nie do wymienienia wewnętrznych konceptów na powieść, odbudowujących moją wiarę w literacki postmodernizm. Można? W rzekomym kryzysie polskiej powieści? Ja w żaden kryzys, czytając Mesjasza, nie wierzę. Tylko czy znajdą się jego wyznawcy? Odpowiem, parafrazując słowa z piosenki Paktofoniki. Ty też jesteś (z) Mesjaszem. Tylko uświadom to sobie, sobie. A jak? Opisałem to w tym przewodniku do koniecznej lektury nadobowiązkowej każdego wolnego obywatela, nieważne, czy woli Lecha Wałęsę, czy Adama Szychara, czy siebie samego.

Adam Ubertowski: Mesjasz.
Wydawnictwo Warstwy,
Wrocław 2024, s. 556.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.