Po chwili wychodzi w opinających tyłek i uda legginsach, starym podkoszulku i gumowych butach z dziurkami. Ma na imię Irina, choć mówi o sobie Irena. Gdzie był jej mąż? Gdzieś był, to znaczy żył jeszcze, ale ona z nim nie żyła. Mieszkała w Polsce z facetem. Pieniądze przeznaczała na dorastające córki. Pewnego dnia opowiedziała mi o balu maturalnym tej starszej, ile musiała wydać na sukienkę, na buty, pokazywała zdjęcia. Kilka tygodni później dowiedziałem się, że ta piękność zaczęła studiować na prywatnej uczelni. To drogo kosztuje, mówiła Irina.
Zabierała się za sprzątanie, a ja siadałem za biurkiem. Irina. Czasem patrzyłem, jak pracuje. Raz była wyżej, kiedy wchodziła na drabinkę i ścierała kurze z karniszy, a raz niżej, bo ścierała plamę na dywanie. Szybko zapominałem o Irinie, bo pochłaniała mnie myśl o codziennych troskach. Agnieszka z wydawnictwa „Dwa Gzymsy” chciała mieć mój kryminał w skrzynce pod koniec października. Rzecz w tym, że niedawno skończyłem pisanie Fobii na winylu, to była moja dziesiąta książka, za miesiąc premiera w księgarniach. Wtedy też miały się zacząć spotkania promocyjne w różnych miastach. Zostało mi niewiele czasu, by napisać coś dla Agnieszki, a potrzebowałem pieniędzy.
Wszystko zaczęło się od zmiany samochodu. Musiał być nowy SUV, Anka dawno go wypatrzyła, a nasz był stary, miał prawie dziesięć lat. Potem było już z górki: zainwestowałem w pewien fundusz, sporo straciłem, Karolinka w Paryżu potrzebowała forsy, więc okazało się, że i ja jej potrzebuję. I dobrze, że trafiła się Agnieszka, zazdrosna o mój cykl z komisarzem Kozłowskim, mówi, nie mam do ciebie pretensji, że wydajesz u konkurencji, ale na Gwiazdkę chcę mieć twoją książkę u nas.
Od dwóch tygodni siedzę i męczę się. Dobrze, że przyszła Irina, przynajmniej na chwilę można zapomnieć i o terminie, i o wątku tej powieści, który jest tak słaby jak papierowy sznurek do obwarzanków, zapomnieć o postaciach – głupich, nieprawdziwych, niestety trzeba je sprzedać na kilkuset stronach. Krew! Zbrodnia! Tajemnica! Suspens! Tytuł? Wiem, że też musi być głupi, bo takie najlepiej się sprzedają. Mam jeden: Krew na dachu, chyba zostawię, zresztą niech Agnieszka decyduje, niech zmieni, jeśli chce.
Irina sprząta teraz na piętrze. Słyszę jej szuranie, odkręca i zakręca wodę. Stukam w klawisze, jej praca wcale mi nie przeszkadza. Przeciwnie. Bardziej przeszkadza mi moja, ale zaliczkę już wziąłem, muszę tu siedzieć i pisać. Irina pochodzi z małej miejscowości otoczonej ogromem pokołchozowych pól. Kiedyś rozmawialiśmy o psach, nasz terier pieszczoch rozwalił się na posłaniu i patrzył na nas. Dowiedziałem się wtedy, że u nich nikt nie trzyma psa w domu, jest to uważane za niehigieniczne, dlatego w mieszkaniach ani w domach nie ma psów. Tylko w ogródkach przydomowych i na wsiach. Przynajmniej tak jest w miejscowości, w której mieszka Irina.
Któregoś razu przyniosła czekoladę firmy „Roshen”, niby dla wszystkich, ale wiedziałem, że to dla mnie, bo to ja najwięcej z nią rozmawiałem ze wszystkich domowników, wypytywałem o to i owo. Co tam w Doniecku, czy się biją, co Władimir Władimirowicz zamierza, a co prezydent Poroszenko, i różne takie. Albo innym razem opowiadała mi o wakacjach w Odessie, które spędziła z córkami i z facetem z Polski. O byłego już nie pytałem, sama kiedyś powiedziała, że „raz jej nie wyszło” i nie zamierza drugi raz wychodzić za mąż.
Wtedy z tą czekoladą to było jeszcze coś takiego, że wyjaśniła mi nazwę „Roshen” – to część nazwiska prezydenta, bo to z jego fabryki. O tym nie wiedziałem. Potem jak zwykle przebrała się w robocze ciuchy i zaczęła czyścić szafki w kuchni. Kiedy była małą dziewczynką, lubiła wspinać się po drzewach, grała też z koleżankami w taką grę: w ziemię wbijały patyk, na nim zaczepiony był drugi, mniejszy. Trzeba było trafić w większy kijek, aby mniejszy spadł jak najdalej. Irina wymieniła nazwę tej gry, ale nie zapamiętałem, trzeba było zapisać. Uśmiechnęła się wtedy, miała ładny uśmiech, odsłoniła drobne zęby.
Jeśli z maszynopisem będzie całkiem źle, skorzystam z usług Eryka. Ten facet wciąga amfę i po tygodniu jest w stanie dostarczyć mi nawet ze sto stron. Ja je potem redaguję, zmieniam, dodaję to i owo, czyli dostosowuję, a książka puchnie. Każdy mój kryminał ma ponad pięćset stron, oczywiście po wydrukowaniu. Maszynopis jakieś trzysta, może trzysta pięćdziesiąt. Takie są wymagania wydawców, klientów łatwiej oszukuje się, wciskając im poważnie wyglądający produkt. Eryka znałem już kilka lat, płaciłem mu kilkakrotnie za ekstra wkłady do moich gniotów, a on wyglądał zawsze tak samo: wychudzony, blady, drżące ręce i szalony wzrok nałogowego palacza marihuany. Miał oczywiście zamówienia od innych autorów z branży, przez kilka lat ciągnął scenariusz serialu. A potem go wywalili, chyba za ćpanie, bo ćpał strasznie, tego byłem pewien.
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]