01/2024

Agnieszka Kumor

Powolne ciemnienie malowideł

Patrzył i nie mógł powstrzymać zachwytu. Bał się odetchnąć głębiej, aby nie uronić nic z tej chwili, w której postawił go czysty przypadek. Dźwięk melodii Skyline dochodzący z wewnętrznej kieszeni marynarki, jak kołatanie do jego udręczonego serca, nie wzbudził podejrzeń Jules’a…

Był piątek, za dziesięć piąta. Późne popołudnie albo wczesny wieczór, moment, w którym długo wyczekiwany weekend bierze górę nad zawodową sumiennością. Odstawił torbę z zakupami na podłogę i z plecakiem ciągle zwisającym mu z ramienia mruknął pod nosem: Putain, merrrrde! Przerwał zrzędzenie, przesuwając plamkę na ekranie smartfona, na którym pojawił się nieznany mu numer.

– Taaak…? – jęknął z wystudiowaną obojętnością, zdecydowany jak najszybciej spławić natręta.

– Jules Jarras…? – wysoki głos kobiecy zadrżał i zamilkł, jakby nie był pewien, czy ma kontynuować rozmowę, i szukał zachęty z jego strony.

– We własnej osobie – odparł.

Nie pomagać, nie przeszkadzać, nie interweniować, pozwolić, aby klient sam chwycił przynętę – to była żelazna zasada, jakiej nauczył się od swego mentora w pierwszym domu aukcyjnym, w którym zaczął pracować świeżo po dyplomie. Z mentorem stracili się z oczu, głupie nieporozumienie tuż przed odejściem tamtego na emeryturę sprawiło, że z dnia na dzień przestali się do siebie odzywać, ale zasadą kierował się do dziś.

Kobieta rozkręciła się na dobre. Rodzina podupadłych arystokratów, nie mieli pieniędzy na pokrycie dachu. Prócz renowacji posiadłości byłoby dobrze przy okazji położyć panele słoneczne, ale nie prozaiczne, rzucające się w oczy, lecz z dachówek fotowoltaicznych przypominających te szare z naturalnego łupka, pasujące do historycznych budynków. „Długowieczne”, przekonywała reklama, a to już oznaczało koszty. Należało część ruchomości sprzedać, żeby ocalić resztę. Klasyczny przypadek od czasów rewolucji francuskiej, przemknęło Jules’owi przez głowę, ale nie powiedział tego głośno. Adres jego domu aukcyjnego Trinité kobieta znalazła na ich stronie internetowej (po raz kolejny pomyślał z wdzięcznością o Emilie, która wiele się natrudziła, aby nazwa ich przedsiębiorstwa po wrzuceniu słów‑kluczy do wyszukiwarki wyskakiwała na jednej z pierwszych pozycji). Numer jego komórki figurował w zakładce „Kontakt”, nietrudno było go znaleźć. Maleńką filię Trinité powołał do życia rok wcześniej w Tours („Trinité jak Trójca Święta z obrazu Rublowa”, potwierdzał domysły klientów), ale dopiero niedawno zdecydował się sam tam przenieść. „Powrót do źródeł”, ironizował. Prawdą było, że urodził się w tym mieście i spędził w nim szczenięce lata. Do szkoły posłano go do Paryża. Tam też ukończył studia inżynierskie i historię sztuki. I to ten drugi kierunek, który miał być jedynie estetyczną odskocznią od ścisłej inżynierii, przyniósł mu wykonywany zawód. Jak widać, z powodzeniem, skoro po piętnastu latach wytężonej pracy udało mu się założyć własny interes. Rodzice rozstali się, kiedy miał pięć lat. Ojciec ożenił się ponownie. Po jego śmierci, jako najstarszy w rodzinie, Jules przejął dom w Tours. Dwaj przyrodni bracia nie oponowali. Założyli rodziny i mieli firmy w innych regionach Francji, nie byli zazdrośni o osiemnastowieczne gmaszysko wymagające generalnego remontu. A macocha od rozwodu z ojcem Jules’a mieszkała na stałe w Paryżu. Będzie musiał w końcu ich wszystkich spłacić, gdyż bynajmniej nie zamierzali zrzec się swojej części spadku. Jules natomiast od dawna marzył, że przeniosą się kiedyś całą rodziną na prowincję, kupią psa. Albo przygarną ze schroniska. Pandemia tylko te marzenia wyostrzyła. Kiedy wybuchały kolejne ogniska covidu i szpitale pękały w szwach pod naporem masy zakażonych i umierających szybko pacjentów, a rząd raz po raz ogłaszał confinements, gdzie indziej zwane lockdownami, mieszkańcy małych klitek w wielkich aglomeracjach miejskich tłumnie ruszyli na prowincję w poszukiwaniu lepszej jakości życia. Jej synonimem stał się domek z ogródkiem oraz praca (a dla dzieci szkoła) w promieniu piętnastu minut drogi rowerem. Termin „lokalny” stosowany był do wszystkich dań i rozgrzeszał z niedoróbek. Francuskie media określiły ten exodus „zemstą średnich i małych miast”. Teraz, kiedy zostali sami, tylko on i Damien, bez Yumi, dom w Tours wydawał się dla nich za wielki…

Pomysł przeprowadzki jego syn przyjął bez szemrania. Kiwnął tylko głową (czarna lśniąca grzywka spadła mu oczy) i było po sprawie. Małomówny trzynastolatek drobnej budowy ciała, o bardzo jasnej karnacji, zanadto milczący jak na swój wiek, ożywiał się tylko w czasie gry w szachy, której nauczył go ojciec, kiedy chłopiec miał pięć lat, i przy japońskich grach komputerowych, gdzie mogli razem zwyciężać zło oraz walczyć w obronie uciśnionych. Odkrywając nieznane lądy, przywracali równowagę w wirtualnym świecie. Jules uznał, że zmiana dobrze im zrobi. Trochę było mu żal lekcji informatyki, których udzielał społecznie w swojej dwunastej dzielnicy. Ale informatyka jest wszędzie, pocieszał się, znajdą się chętni poza Paryżem. Jeśli wygospodarzy trochę wolnego czasu, będzie mógł jej uczyć w nowym środowisku. Tak Jules zastanawiał się już od roku, ale na razie nic z tego nie wynikało. Paryskie mieszkanie kupione na kredyt zostawił. Nie sprzedawał go. A tak po prawdzie to nie miał pojęcia, co z nim zrobić, może wynająć. Pozbyli się tylko żywności nakupowanej w Chinatown. Yumi gotowała lepiej od Jules’a.

– …poddać ekspertyzie pewien obraz. Jest w naszej rodzinie od pokoleń.

Głos kobiety doszedł go z oddali. Błysk zainteresowania zapalił się i zgasł w jednej chwili, znał na kopy takich historii. Zapytał dla pewności:

– W jakim celu ekspertyza?

– Chcielibyśmy go sprzedać. Możliwie drogo. Sądziliśmy, że to dobry moment na rozwikłanie zagadki.

– Zagadki?– powtórzył jak echo.

– W rodzinnej legendzie obraz od zawsze figurował jako kopia Pietera Breughla Młodszego. Jest u nas od pokoleń – powtórzyła to, kręcili się w kółko jak pies za swoim ogonem. – Od dawna nie restaurowany, sczerniał. Odkładaliśmy to latami, aż w końcu… No właśnie. Teraz nie tylko nie ma na to środków, ale przyjdzie się z nim rozstać.

W głosie nieznajomej po raz pierwszy zabrzmiała melancholia.

– Dobrze, przyjadę – odparł, szybko kończąc rozmowę.

Bał się, że kobieta się wzruszy. Nie lubił sentymentalnych scen. Arystokraci mieszkali w zameczku w sąsiedniej wsi. Umówili się na następny dzień rano.

– Kawy?

– Chętnie.

– Proszę się rozgościć, zaraz podam.

Wizytę u klientów zaczynał od wypicia filiżanki kawy. Serwis, w którym ją podano, rozpoznał później wśród przedmiotów licytacji. Aukcji, poprawił się instynktownie, choć w tym wypadku nie miało to chyba większego znaczenia. Kiedy wybrzmiały utarte formułki pogodowe, zaległa pełna zażenowania cisza, jakby właściciele obawiali się przedwczesnej materializacji swych pragnień. Kobieta o kruchej urodzie osiemdziesięciolatki (ma inteligentne oczy, zauważył) i mężczyzna grubo od niej starszy. Dzieci? Podejrzewał, że były… jakieś… (francuskie rody z prowincji miały od wieków zakodowany katolicyzm, a to oznaczało rodziny wielodzietne). O potencjalnych spadkobiercach nikt jednak nie wspomniał. Z doświadczenia wiedział, że osoby trzecie nastręczały tylko kłopotów. Należało jak najszybciej uspokoić właścicieli, sprawić, by uwierzyli, że nie robią nic złego, wyzbywając się tych przedmiotów zbytku, które świadczyły z pewnością o wysokim standardzie życia w przeszłości, ale w obecnej sytuacji przestały być niezbędne. Słowo zaufanie odmieniane przez wszystkie przypadki powracało nie bez kozery. Znał się na rzeczy, jako aukcjonariusz miał nieposzlakowaną opinię na rynku, dzieła sztuki, na które padł choćby cień podejrzenia, że mogły pochodzić z kradzieży, wyczuwał na odległość. Wystrzegał się ich jak ognia. Nosił tę swoją zawodową moralność, choć dusił się w niej jak w przyciasnym garniturze. Świat nie podzielał jego skrupułów. Może takim właśnie widziała go Yumi, jako sztywniaka i nudziarza? „Consuetudo altera natura”, powtarzał, wzruszając ramionami. Wyliniałe, pachnące naftaliną powiedzenie, prawie jak on. Brzmiało to tak, jakby się z czegoś tłumaczył. Ale czyż można się zmienić po pięćdziesiątce?

Popijając małymi łyczkami smolisty trunek („Nie, dziękuję, bez cukru”), opowiadał o swojej pracy, choć wewnętrznie czuł się spięty. Yumi zabrała ze sobą sześćdziesiąt kilogramów bagażu. Zarejestrowała z biletem trzy ogromne walizy. W domu była tylko jedna duża, używali jej, jeżdżąc całą rodziną na wakacje, więc pozostałe dwie pewnie gdzieś dokupiła na bazarze czy w tamtym sklepie, który znaleźli kiedyś na rue du Temple przy placu Republiki. Nie zaproponował, że odwiezie ją na podparyskie lotnisko Roissy‑Charles‑de‑Gaulle. Nie pozwoliła mu. Pojechała taksówką sama. Damien był wtedy w szkole. Kiedy wrócił po lekcjach do domu, walizki stojące w przedpokoju zniknęły. Matki też nie było. Nie pytał ojca, czy się pożegnali, czy coś mówiła przed wyjazdem. Albo grubo wcześniej, jak wszystko planowała. Chyba że zrobiła to wiedziona niekontrolowanym odruchem… Ciekawe tylko, dlaczego wcześniej kupiła te cholerne walizki?! Jules nie miał pojęcia, dlaczego go opuściła. To, co uczyniła, naruszyło pewną równowagę. Od dłuższego czasu był nieszczęśliwy, tylko o tym nie wiedział. Nie chciał bynajmniej powrotu do swego poprzedniego życia, bo oznaczałoby to ponownie bycie nieszczęśliwym, a przecież nie był masochistą. Chciał tylko odzyskać równowagę. Był tak zraniony w miłości własnej, że nie chciał znać jej racji. I nie wypytywał o nic chłopca. Tak minął miesiąc…

Nawet nie zauważył, kiedy zamilkł. Minęła widać dłuższa chwila, gdyż właściciele wpatrywali się w niego rozszerzonymi z przejęcia oczami. Budził zaufanie. Zazwyczaj zaczynał inwentaryzację od kuchni. Pokój, w którym siedzieli, dzielił od kuchni długi ciemny korytarz. Zaproponował, że przejdą tam wszyscy razem. Nie miał nic do ukrycia. Oni też nie. Do porcelanowych filiżanek z Limoges, w których pili kawę, dodał cały serwis, tudzież jakieś kryształy, komplet sreber stołowych… Niewiele tego było, praca poszła sprawnie. Na koniec zamknął delikatnie notes i spojrzał wyczekująco na kobietę. To w końcu z nią się umawiał, a dotychczas słowem się nie zająknęła co do właściwego celu tej wizyty.

Kobieta (jakby wyczuła jego wahanie) wyciągnęła rękę i zapraszającym gestem wskazała czarną czeluść korytarza. Odczekał chwilę, przepuszczając ją przodem. Kiedy go mijała, poczuł przyjemny niegdysiejszy zapach, nie znał się na kobiecych perfumach. Pochód zamykał stary gospodarz. Stanęli w otwartych podwójnych drzwiach do salonu, czekając, aż sam znajdzie obraz. Ciemna tkanina zawieszona na ścianach (z pewnością nie były to tapety) i litografie z sielskimi widoczkami zbiły Jules’a z tropu. Znów podniósł pytające spojrzenie na kobietę. Przekręciła górne światło i przeszła w głąb salonu, gdzie na niewysokim stoliku stał płaski ekran telewizora. Nowoczesne urządzenie kontrastowało ze stylowym, ale dość banalnym otoczeniem. Na chwilę zapomniał o obrazie, gdyż jego wzrok przykuła misterna intarsja blatu wykonana z wielu rodzajów drogocennego drewna, zaczął szacować wartość przedmiotu w myślach.

– A oto i nasz Brueghel – gospodyni odwróciła się na pięcie i po raz pierwszy uśmiechnęła się.

W pierwszej chwili nie zrozumiał, co miała na myśli. Jego wzrok prześliznął się po kanapie pokrytej wiśniowym pluszem i przeniósł na ścianę za nią.

Wisiało tam dużych rozmiarów malowidło. Kobieta miała rację: było poczerniałe od kurzu i upływu czasu. Odruchowo poklepał się po kieszeniach. Niestety kieszonkowa latarka, którą zazwyczaj miał przy sobie, została na stole w kuchni. Musiał ją tam położyć zaraz po wejściu. Za oknem snuł się szary listopadowy poranek, jedyny żyrandol zwisający z sufitu rozpraszał światło. Zrobił krok do przodu, ale wciąż jeszcze nie stał dość blisko.

– Czy mogę? – spytał. Kobieta i mężczyzna zgodnie kiwnęli głowami.

Postawił na ziemi teczkę i z łatwością odsunął kanapę. Wsparłszy pośladki o tył mebla, stanął nos w nos z obrazem. Domysły kłębiły się w nim bez ładu i składu, przestawił więc swój umysł na automatycznego pilota. Zaczął powolną inspekcję od bogato rzeźbionej pozłacanej ramy (dużo późniejszej od samego obrazu), przy brzegu zauważył ubytki, farba wykruszyła się w kilku miejscach, odsłaniając niezagruntowane płótno. Wyjął z torby lupę i przyjrzał się pociągnięciom pędzla. Wreszcie odsunął się i szybko przeanalizował ogólną kompozycję dzieła, od układu postaci po najmniejsze szczegóły.

– Wisi u nas od początku wieku, to znaczy… ubiegłego wieku. W latach trzydziestych przeprowadzono kilka ekspertyz, które na niewiele się zdały… Utarło się, że to kopia, ale niezbyt udana… – mężczyzna chciał kontynuować, ale w porę się zreflektował.

Jules był mu wdzięczny. Stanowczo lepiej mu się pracowało w ciszy. Te wybałuszone gałki oczne, paznokcie z czarną obwódką brudu niemożliwe do odtworzenia przez kopistę, konopne sznury obłażące ściany (w siedemnastym stuleciu flamandzcy wieśniacy używali takich do izolacji chałup)… Ze wszystkich sił próbował uspokoić bicie serca.

Wyszukał w komórce numer zaufanego eksperta. Zauważył, że drżą mu dłonie, kiedy jednym palcem wystukiwał SMS, przestrzegając znaków przestankowych: „Witaj, mam tu chyba… zaginionego Brueghla. Kiedy możesz być?”. Poinformował go już wcześniej o swojej wyprawie, więc odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „Zrobisz fotkę?”. Wykonał posłusznie. I znów nie czekał długo. „Daj mi godzinkę”.

– Mój znawca będzie tu około jedenastej – orzekł, studiując tarczę zegarka. – Pracujemy razem. Sądzę, że potwierdzi moje przypuszczenia.

– To znaczy…? – w oczach właściciela kryło się jeszcze niedowierzanie.

– To mogłoby oznaczać, że nie posiadają państwo kopii, ale oryginał. – Uśmiechnął się. Z wrażenia mężczyzna aż przysiadł na wiśniowej kanapie. – Uwzględniając sytuację na rynku, można by go sprzedać odpowiednio drogo. Cena wyjściowa wahałaby się pomiędzy sześćset a osiemset tysięcy euro. Może bliżej ośmiuset, ale nie sądzę, żeby poszedł za więcej.

To było ryzykowne posunięcie. Lata pracy nauczyły go, że większość klientów była zachłanna. Trudno się dziwić, chcieli wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od ewentualnego nabywcy. Dlatego częstokroć po wstępnej wycenie przedmiotu jego sprzedaż powierzali wielkim domom aukcyjnym, które mamiły ich poczesnym miejscem w katalogu, tym, że sprowadzą najlepszych kupców, jednym słowem, obiecywały złote góry. To trochę tak jak z wydawaniem książek. Wielkie wydawnictwa miały sieć kontaktów, pozycję na rynku i wielki przerób autorów. Wrzucały tę masę do księgarń, kalkulując, że „lokomotywy” pociągną za sobą resztę. Natomiast dla małych niszowych graczy nowo wydana powieść to była może nie kwestia życia i śmierci, ale wydarzenie, któremu gotowi byli poświęcić cały swój czas i zaangażowanie. Wydawca znał się na rzeczy, a pisarze ufali mu, wspólnie dążąc do celu, którym nieodmiennie była Nagroda Goncourtów i duża kasa (niekoniecznie w tej samej kolejności). Przynajmniej tak to sobie wyobrażał Jules, który żadnej książki nie zamierzał wydawać, jednak porównanie wydało mu się trafione. Podobnie miał się mały dom aukcyjny, taki jak jego Trinité. Może nie był sławny jak Sotheby’s czy Christie’s, ale robił wszystko, co było w jego mocy, aby obie strony – sprzedawca i kupujący – wyszły z transakcji zadowolone. Nie zapominał oczywiście o sobie. Jules Jarras i pracujący dla niego rzeczoznawcy znali swych klientów, grzebali na ich strychach, zaglądali do piwnic. Oni byli w terenie, urabiali sobie ręce po łokcie, nie tkwili za biurkiem jak ci w garniturach od Armaniego z amerykańskich czy angielskich gigantów. Swoją drogą aukcja nieznanego obrazu Brueghla „Piekielnego” to byłaby bomba, rozmarzył się Jules. Oczyma wyobraźni widział już, jak wiadomość rozprzestrzenia się w sieci; skorzystałby na tym jego własny wizerunek. Problem w tym, że Jules nie lubił rozgłosu. Wolał smakować odniesione zwycięstwo jak wino, w dobrym towarzystwie. Yumi nigdy nie polubiła francuskich win, kosztowała co najwyżej słodkich, a i to rzadko. Jej kształtne usta wykrzywiały się z obrzydzenia, kiedy otwierał butelkę i nalewał do jedynego kieliszka na stole. Z pewnością w jej oczach uchodził za alkoholika. Dobrze, że chociaż w gronie przyjaciół nie musiał się krępować.

Pół godziny minęło jak z bicza trzasł na wycenie pozostałych ruchomości. On sam dorzucił jeszcze ów intarsjowany stolik spod telewizora. Właściciele w pierwszej chwili zawahali się, w istocie mebel nie figurował na przygotowanej przez nich liście, ale kiedy zaproponował możliwie wysoką cenę, zmienili zdanie. Do przyjazdu eksperta pozostało jeszcze trochę czasu, więc znów gawędzili. Opowiadał im o swoim zamiłowaniu do starych mistrzów i do win. Gospodarz ubolewał, że starych butelek nikt nie otwiera, są jedynie przedmiotem spekulacji. Zgodził się z nim.

Cyril zjawił się pięć minut przed umówionym czasem. Jules już od progu wyczuł podniecenie przyjaciela. Ekspert szybkim krokiem przemierzył salon, zapalił latarkę i skierował ją na obraz. Milczał. Jules i właściciele majątku trzymali się z boku, nie śmiejąc przerwać ciszy, jaka w tym momencie zapadła. W pomieszczeniu nie bzyknęła nawet mucha.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.