Wyjeżdżając w 1969 roku z Polski rodzina Segalów rozdzieliła się. Żona z córkami udały się do USA, a pisarz do Izraela. Pomimo deklaracji, chętnych do osiedlenia się w Izraelu nie było wśród wyjeżdżających zbyt wielu. W roku 1970 obracałem się w Rzymie w towarzystwie moich rówieśników, marcowych emigrantów, którzy niecierpliwie czekali na wizy do USA, Szwecji czy Danii i robili wiele, by do Izraela nie trafić. Sam Segal był takiej postawie niechętny. Dla polskiego Żyda, Polaka żydowskiego pochodzenia czy Polaka za Żyda uważanego ojczyzną mogą być, w jego przekonaniu, tylko Polska i Izrael. Fakt, że w tych ojczyznach chleb „gorzko smakuje”, jest osobną kwestią, która literacko przetworzona powraca w Jeszcze żyjemy.
Istotne jest, że swoje opus magnum Segal zdecydował się napisać po polsku. Rozstrzygając o przynależności do polszczyzny i literatury polskiej, wskazał docelowego czytelnika. Jestem przekonany, że Jeszcze żyjemy doczeka się wielu przekładów. Nie zmienia to faktu, że wszyscy, dla których polszczyzna jest ojczyzną, zostaliśmy przez Segala wybrani.
W przypadku pisarzy dwujęzycznych (jak Segal) i wielojęzycznych (jak Celan) wybór języka, w którym autor tworzy, jest wskazaniem preferowanego czytelnika. Krew nieba Piotr Rawicz napisał po francusku. Jerzy Kosiński Malowanego ptaka po angielsku. Aaron Appelfeld Badenheim 1939 po hebrajsku. Szczególnym jest przypadek Uri Orleva, który napisał Ołowianych żołnierzyków, wkrótce po przyjeździe do Palestyny, po hebrajsku, w języku, którego się uczył. Julian Stryjkowski z hebrajskim kłopotów nie miał, czego byłem świadkiem, ale tworzył w języku polskim.
Wybór docelowego czytelnika oznacza wpisanie dzieła w określony kod kulturowy w tym przypadku w kod języka polskiego i jego literatury. Segal napisał Śmierć archiwariusza (1967) po polsku. Czytelnik pozbawiony tła Trylogii Henryka Sienkiewicza jest skazany na kaleką lekturę tej powieści. Polemiczny, przekorny charakter narracji Jeszcze żyjemy jest adresowany do czytelnika oswojonego z polskimi opowieściami o czasie
Kondycji bycia czytelnikiem wybranym (analogicznie jak „narodem wybranym”) zrzucić z siebie nie można. Możemy się z autorem spierać, ale wypisanie jego twórczości z literatury polskiej nie wchodzi w grę. Nieporozumieniem jest wydzielenie jego twórczości i zamknięcie w klatce z napisem „literatura Holokaustu” czy „literatura polsko-żydowska”.
Segal napisał wiele utworów, które z problematyką polsko-żydowską nie miały nic wspólnego, ale wyjątkowo skąpy odzew krytyczny jego twórczości, gdy drukował w Polsce, charakteryzuje osobliwe wymigiwanie się od poważnego namysłu. Tylko częściowo usprawiedliwione tym, że w PRL pogłębiony tekst np. o opowiadaniach Powrót Józka Cytrona czy Zeznanie, zostałby zatrzymany przez cenzurę. Segal był mistrzem w grach z cenzurą. Krytyk, przy minimalnym wymogu klarowności i jednoznaczności, którą może zawieszać opowiadanie czy powieść, był wobec cenzury o wiele bardziej bezradny. Nie bez znaczenia był fakt, że większość utworów Segala ukazywała się w prowincjonalnym wydawnictwie „Śląsk” i wpadała w ręce mniej czujnych od stołecznych katowickich cenzorów. W konsekwencji o twórczości Segala pisano mało lub wcale. O innych powodach przemilczania jego twórczości będę pisał dalej.
By zapobiec marginalizacji swojego opus magnum, Segal zdecydował się na zabieg dość prowokacyjny i ryzykowny. W tradyjnych narracjach, których bohaterami są mieszkańcy ziem w granicach Rzeczypospolitej, są oni wpisani w historię Polski. W Jeszcze żyjemy następuje jej zawiesznie. „Historia Polski” zostaje rozproszona i podporządkowana jednostkowym żywotom tutaj żyjących, którym zdarzyło się być Polakami, Żydami, Ukraińcami, Cyganami czy osobnikami o niezdefiniowanej afiliacji etnicznej, którym całkowicie wystarczała świadomość, że są tutejsi. Coś takiego znajdujemy już w Śmierci archiwariusza czy wyjątkowym w jego twórczości „śląskim” opowiadaniu Zeznanie, którego pozytywnym i heroicznym bohaterem jest Ślązak, żołnierz Wehrmachtu.
Historia w Jeszcze żyjemy, obejmująca okres od końca
W tej powieści mieszkańcy obszaru o fluktuujacych granicach, określanego jako „Polska”, są pozbawieni politycznej sprawczości. Ta polityczna sprawczość, w czasie, o którym pisze, przynależy do podmiotu zewnętrznego CK Austrii, Sowietów, Niemiec. Zachowania mieszkańców tych ziem w ostateczności reguluje aktualnie ingerujacy zewnętrzny podmiot. Sąsiad może zadenuncjować sąsiada jako wroga klasowego czy ukrywającego się polskiego oficera Sowietom. Może zadenuncjować osobę żydowskiego pochodzenia (czy Polaka jej pomagającego) Niemcom. Może, po wojnie, fałszywie oskarżyć innego Polaka o kolaborację z Niemcami przed sowieckimi wyzwolicielami. Konsekwencje tego delatorstwa są zawsze tragiczne, w przypadku donoszenia na Żydów są wyrokiem śmierci. Jeszcze żyjemy można czytać jako katalog postaw donosicielskich. Gdyby mieszkańcy miasteczka denuncjowali się wzajemnie do siebie, nic groźnego by się nie działo. Plotkarstwo nie jest zbrodnią, delatorstwo nią skutkowało.
W miasteczku doskonale wiedziano, kto jest kim, nienawidzono się, wybuchały konflikty, ale ich zbrodnicza eskalacja była możliwa, gdy pojawił się czynnik zewnętrzny. W czasie okupacji niemieckiej wystąpiło coś gorszego od antysemityzmu. Był nim dyspozycyjny serwilizm wobec okupanta, dla którego samo istnienie miasteczka było namacalnym i rażącym dowodem aberracji nazistowskiego projektu Volksgemeinschaft. Podobnie jak wcześniej projektu komunistycznego. Demoniczność sytuacji, wzmocniona podziwem dla potęgi niemieckiego okupanta, którego sowiecki okupant nie dostąpił, sprawiała, że denuncjowanie Żydów (a wcześniej tzw. wrogów klasowych Sowietom) stwarzało złudzenie sprawczości, której się było pozbawionym.
Jeśli u Segala pojawiają się jakieś oskarżenia wobec Polaków, to nie jest antysemityzm. Pisarz niejednokrotnie zauważa, że z polskim antysemityzmem dawało się żyć do tragicznego Września ’39. Zarzut jest poważniejszy: kolaboracji w zamordowaniu Miasteczka.
W twórczości Segala ten Wrzesień (pisany zawsze wielką literą) jest cezurą wyznaczającą koniec cywilizacji, której emanacją było Miasteczko/sztetł. Wojna i okupacja ściągneły na obszar określany jako ziemie Polski czy Rzeczypospolitej nie tylko Zagładę Żydów, lecz także kres trwania cywilizacji będącej konstelacją wieloetnicznych, wielowyznaniowych i wielojęzycznych Miasteczek. Segal jest daleki od ich idealizacji, ale samo ich istnienie/trwanie podtrzymywało nadzieję, że przyniesione przez nowoczesność narodowe państwo nie jest pozbawione alternatywy. Zamordowani zostali nie tylko Żydzi, lecz także Miasteczko. Stąd tytuł najważniejszej wydanej jeszcze w Polsce jego książki Opowiadania z zabitego miasteczka (1956), której powieść Jeszcze żyjemy jest kontynuacją.
Czytamy w niej:
Segal miasteczka nie idealizuje, choć podkreśla magiczną cudowność, którą podkopało wejście Sowietów i ich porządki, a zmiotła okupacja niemiecka. W tym miejscu najlepiej zacytować narratora:
Do Września miasteczko, nawykłe do kruchej równowagi, anachroniczne, dla wielu symbol cywilizacyjnego zapóźnienia i ciemnoty, było wielokulturowe bez proroków i urzędników multikulti. To nie jest pisarstwo przepojone nostalgią, która mogła rodzić dzieła wspaniałe, jak pisarstwo Stryjkowskiego, S.J. Agnona i I.B. Singera czy malarstwo Chagalla. To jest pisarstwo żałoby, opowieść o bezpowrotnej utracie miejsca, które było prawdziwą ojczyzną.
Sam temat Zagłady, jej horror, w prozie Segala tworzonej w Polsce był raczej omijany. O Zagładzie przypominała podkreślana nieobecność, zniknięcie Żydów i świata sprzed Września.
W powieści Skojarzeni (1968) Segal przywołuje obrazy z niemieckiego obozu koncentracyjnego (wiele wskazuje, że jest to Auschwitz), ale są mu one potrzebne, by powody kłopotów z ułożeniem sobie życia po wojnie przez bohaterów były zrozumiałe. Dwójka bohaterów, przyjaciół z obozu, których trauma oddziałuje destrukcyjnie na najbliższe im osoby, jest pozbawiona wyraźnej tożsamości. Wiemy, że są inteligentami, którym udało się obóz przeżyć. Mogą być Żydami albo Polakami. Istotne jest, że obydwaj przeżyli lager i to ekstremalne doświadczenie stwarza pomiędzy nimi a innymi, którzy przez obóz nie przeszli, barierę nie do przekroczenia.
Przypomniałem tę powieść z 1968 roku, niekiedy przez krytykę zbywaną jako romans, ponieważ pokazuje, do jakiego stopnia pobyt w gułagu (który fragmentarycznie opisze dopiero w Jeszcze żyjemy) był dla pisarza doświadczeniem formatywnym. W każdym razie formatywnym na tyle, że czuł się upoważniony do pisania o niemieckich obozach koncetracyjnych. W czasach, gdy nikt o tym nie odważał się tak myśleć (nawet Gustaw Herling-Grudziński), autor Skojarzonych wskazał na pewną paralelność. Jej dowodem jest empatia więźnia gułagu wobec przeżyć katzetników.
Segal bezpośrednim świadkiem Zagłady nie był. We Wrześniu przekroczył nielegalnie granicę stref okupacyjnych. Przekraczanie granicy na Sanie opisał w opowiadaniu Pierwszy dzień wojny, którego bohaterem jest młody ortodoksyjny Żyd. Jest to jedno z najbardziej przejmujących opowiadań o Polskim Wrześniu, które perswazyjnością ewokacji aury klęski można porównać z Lotną Wojciecha Żukrowskiego. Nie jest przypadkiem, że oba opowiadania znalazły się w antologii Włodzimierza Maciąga Z wrześniowych dni wydanej w 1969 roku na trzydziestą rocznicę Września. Wspominam o tym, ponieważ jest to jedyny przypadek, kiedy pisarstwu Segala przyznano prawo pełnego partnerstwa jako twórcy literatury polskiej.
Segal talmudystą nie był, komunizował. Jak pisał jego krajan z Sanoka Janusz Szuber w wierszu Kalman Segal: „Komunizował jeszcze w gimnazjum Królowej Zofii / I jaki z niego Żyd skoro rodzice uprawiali ziemię / schłopieli do szczętu na chudym gospodarstwie”. Do wiersza Szubera wrócę. To jest nie tylko dobra poezja, ale i jedna z najważniejszych wypowiedzi o pisarzu. Członkiem KPP być nie mógł, ponieważ partia została rozwiązana przez Stalina w 1937 roku.
Czy decyzja o przekroczeniu granicy była motywowana ideologicznie, pragnieniem ułożenia sobie lepszego życia w „ojczyznie proletariatu”, czy tylko rozsądkiem nakazującym polskiemu Żydowi trzymanie się od Niemców z daleka, nie wiemy. Wiemy, że gdy znalazł się w strefie sowieckiej, został aresztowany. Zapewne usłyszał od enkawudzistów to samo, co stary komunista w Jeszcze żyjemy: „Durak ty, durak, nam takich komunistów nie trzeba. Ty nie komunista, ty wróg ludu”.
Jako „wróg ludu” spędził Segal lata wojny w gułagu na Kołymie. Horror gułagowej rzeczywistości w utworach publikowanych w PRL pojawić się nie mógł. Niemniej jednak Segalowi udawało się nie kłamać. Czytelnik powieści Na wyspie (1961), o obozie młodocianych dypisów, żydowskich sierot w Austrii tuż po wojnie, otrzymuje jednoznaczną informację, że rodzice niektórych sierot bynajmniej nie zginęli w Zagładzie, ale stracili życie na Syberii.
Jasnym i klarownym pozostaje dla czytelnika Powrotu Józka Cytrona powód, dla którego nie spełni oczekiwań znających go z czasów przedwojennego komunizowania w miasteczku. Oczekują od „ocalałego na Wschodzie” jeśli nie pochwały nowego ładu, to pocieszenia. Narrator swoją wiedzą o mrocznej stronie „ojczyzny proletariatu” i swoim rozczarowaniem komunistyczną utopią nie zamierza się dzielić. Nie ze strachu, ale nie chcąc odbierać nadziei. Przyczyną, dla której cenzura zezwoliła na druk opowiadania, w którym odmowa przyłączenia się do orędowników komunistycznego ładu ukazana jest jako cnota, być może było to, że w opowiadaniu osobnicy z antykomunistycznego podziemia są cyniczni, a osobnicy wiążący z nowym ładem nadzieje – tylko naiwni. Dla powracającego z gułagu narratora zastana Polska nie jest tą ojczyzną, za którą tęsknił.
Nie jest tak, że Segal nie złożył daniny obowiązującej doktrynie socrealizmu. W napisanym przed, ale wydanym po Październiku reportażu Nad dziwną rzeką Sambation (1957) przeciwstawił przedwojenny Sanok, miasto zacofania, krzywdy klasowej i ucisku mniejszości, nowemu powojennemu miastu tętniącemu pracą i szanującemu godność każdego z mieszkańców. Chomiszczak, wypominając autorowi uleganie „konwencji socrealistycznej, która po październikowej «odwilży» została przecież skompromitowana i zarzucona nawet przez jej najgorętszych wyznawców”, natychmiast dodaje: „pisarz zderza dwa plany czasowe, a zarazem dwie odmienne poetyki: realistyczno-magicznej, barwnej wizji międzywojnia przeciwstawia zaskakująco jednowymiarowy, plakatowy obraz powojennych budowniczych «nowego, lepszego świata»”. Jeśli Nad dziwną rzeką Sambation miało być konformistycznym gestem (w co można powątpiewać), to dziś czytamy ten reportaż jako „gest Kozakiewicza”. Nie przypisuję Segalowi jakiejś diabolicznej strategii. Tak wyszło. W bogatej literaturze śledzących od 1968 roku do dziś socrealistyczne występki i stalinowskie hołdy literackich prokuratorów nazwisko Segala nigdy się nie pojawia.
W cytowanym wierszu Szuber pisał: „Artykuły, książki, w których gorycz młodości i pochwała nowego. / To ich jątrzyło. Kto widział takiego czytać! / Niech będzie zapomniany. I zapomnieli. / Nie tylko jego. Także samych siebie”. Sanoccy krajanie nie odrzucili twórczości Segala dlatego, że usiłował chwalić socjalistyczny nowy ład. Powodem odrzucenia była perswazyjność obrazu Sanoka sprzed Września, przypomnienie nieobecnych, zabitych sąsiadów Żydów, za których kadiszu nie miał kto odmówić, ponieważ Zagłada nie pozostawiła żywych Żydów, a chrześcijańscy sąsiedzi, którzy przeżyli, stanowczo odmawiali odbycia żałoby i wielu traktowało nieobecność zabitych jako dar.
Oto słowa usłyszane przez narratora w 1955 roku w Prezydium Rady Miejskiej w Sanoku: „Proszę mi powiedzieć, jakie zmiany widzi pan w swoim mieście w porównaniu z jego stanem przedwojennym?
Interlokutor zastanawiał się chwilę i powiedział z zadowoleniem: – No, cóż… Przed wojną to miasto było cholernie zażydzone… A dzisiaj…”.
Chomiszczak, przywołując ten fragment, uważa, że autor „studzi gorący temat”. Tamczasem dyskurs o „zażydzeniu”, jeśli w ogóle pojawiał się w prozie socrealistycznej, to jego nosicielami mogli być przedstawiciele przedwojennej sanacji, a nie, jak u Segala, przedstawiciele ludowej władzy. Aż dziw, że cenzor nie zareagował.
Segal po kilku miesiącach po powrocie z ZSSR nielegalnie Polskę opuścił. Pobyt w obozie dipisów w amerykańskiej strefie w Austrii złagodził jego rozczarowanie powojenną Polską. Zachodni alianci jako wyzwoliciele raczej go nie zachwycili. Wystarczy przeczytać Na wyspie. Ta niewielka powieść to nie agitka nakłaniająca Polaków do powrotu z Zachodu do budującej socjalizm ludowej ojczyzny. To nie obrzydzanie Amerykanów w rodzaju reportaży Grzegorza Jaszuńskiego. Narrator ma spore kłopoty z odnalezieniem się w ich hierarchii wartości, ale nie kwestionuje ich dobrych intencji.
Po niespełna roku ponownie wrócił, ale już nie do „zabitego miasteczka” (Sanoka), osiadł na Śląsku, gdzie mieszkał, pisał i pracował do czasu wyjazdu do Izraela w 1969 roku. Wybór Śląska nie był przypadkowy. Na Śląsku znalazł ślady i pozostałości powikłanych i zmąconych narodowo tożsamości. Bez Żydów, ale bez powszechnej pretensji do wydestylowanej narodowej czystości, którą niemiecki okupant zaraził polskich i ukraińskich, podzielonych nową granicą, mieszkańców miasteczek wschodniej Rzeczypospolitej.
Twórczość Segala wyznaczyły trzy wektory: młodość w Miasteczku (Sanoku), doświadczenie pobytu w gułagu (Kołyma) oraz szok utraty oparcia ocalałego w Miasteczku jako mateczniku i gwarancji możliwości współistnienia (nawet jeśli było obokistnieniem) konstelacji ludzkiej o niezwykłym zróżnicowaniu. Czytając Segala, niejednokrotnie odnosimy wrażenie, że traktuje on ostateczne rozwiązanie, Zagładę Żydów, jako instrument/narzędzie pozbycia się Miasteczka jako przeszkody na narodowych drogach wdrażania postępu.
Segalowi byłoby bliskie powiązanie przez Zygmunta Baumana Zagłady z nowoczesnością. Syjoniści marzyli o wyrwaniu Żydów z antykwarycznej, ich zdaniem, rzeczywistości Miasteczka i przeniesieniu ich do Palestyny, gdzie w ziemi ojców, w narodowym państwie Izrael, zostaną protagonistami nowoczesności, a letarg i prześladowania zastąpi rozwój. Ślady myśli, że Żydzi w Miasteczku i ono samo są skazani na cofanie się w zacofaniu, gdy świat idzie naprzód i osadnicy w Palestynie dotrzymują postępowi kroku, pojawia się w napisanej jeszcze przed wojną powieści Gość na noc S.J. Agnona.
Przekonanie, że Miasteczko jest nie tylko dziwolągiem, lecz także nietrwałym chimerycznym kaprysem dziejów Europy, było przed Wrześniem powszechne. Miasteczku to zbytnio nie szkodziło i gdyby nie niemiecka okupacja, mogłoby trwać do dziś. Do czasu rządów nazistów nikomu nie wpadło do głowy, że temu historycznemu dziwolągowi można położyć kres, dokonując amputacji najważniejszej części Miasteczka, Żydów. Zapewne wielu roiło sobie uwolnienie od nielubianych, czasami znienawidzonych sąsiadów. Bez okupacji pozostałyby te myśli rojeniami, niekiedy aktami przemocy, ale nie Zagładą. Czy gdyby tych rojeń i ich stymulowania z zewnątrz (w rodzaju „najazdu na Myślenice” zorganizowanego przed Wrześniem przez Adama Doboszyńskiego) nie było, naziści nie znaleźliby tak wielu pomagierów? Nie wiadomo. Czy bez Września nie byłoby Jedwabnego i Kielc, też nie wiemy.
Wiemy tylko jedno: przed Wrześniem na przekór swojej anachroniczności Miasteczko nie tylko trwało, lecz także było powiązane ze światem zewnętrznym. Pozostając na uboczu nowoczesności ze swoimi synagogami, kościołami i cerkwiami, miało zazwyczaj gimnazjum, gdzie mógł uczyć Bruno Schulz czy Artur Sandauer. W sanockim, z powodów ekonomicznych, musiał przerwać naukę Segal. Galaktyka gimnazjów w Miasteczkach obdarowała świat takimi wychowankami, jak choćby Józef Roth i Józef Wittlin. „Manfred Lachs, Hilary Minc, Grzegorz Seidler, moi koledzy z gimnazjum w Brodach wyszli na ludzi, bo się uczyli. A wy sobie kpiny z nauki robicie” – upominał nas, wówczas uczniów krakowskiej „Dwójki”, tato Janusza Kaczorowskiego.
Problem uwikłania Zagłady i kresu Miasteczka w nowoczesność był powodem, dla którego w Jeszcze żyjemy Miasteczkiem paradygmatem nie jest, jak w całej jego twórczości, Sanok, ale pobliski Borysław. W międzywojennym Sanoku istniały zakłady przemysłowe, ale to Borysław od końca
W przypadku Borysławia sama nowoczesność nie naruszyła tkanki społecznej, jej wielobarwności. Adaptacja do nowoczesności następowała spontanicznie. Problem pojawił się z chwilą, gdy w Borysławiu zjawili się samozwańczy depozytariusze nowoczesności. Dla nich podkarpackie zagłębie naftowe było szczególnie cennym nabytkiem, dlatego wprowadzali tam swoje nowe porządki szybko i konsekwentnie.
W powieści Segal buduje grozę nagłych deportacji kompozycją pozornej kakofoni głosów deportowanych. Oto mała ich antologia:
Destrukcja Miasteczka zaczyna się od stalinowskich deportacji z Miasteczek włączonych po Wrześniu do ZSSR. Czy gdyby nie porządki Sowietów, Miasteczko byłoby na cios następnej okupacji bardziej odporne? Nie wiadomo. Pewne jest tylko, że cierpienie nie uszlachetnia. Stwarza natomiast złudzenie, że zadawanie innym cierpienia jest sposobem na jego uniknięcie samemu.
Jak zaznaczyłem, Segal nie mógł być świadkiem Zagłady. Ocalał na Wschodzie za cenę gułagu. Był to jeden z powodów, dla których pisząc w Polsce, odnosił się do niej pośrednio, opisując losy ocalałych Żydów. Opowiadał o ludziach przedwojennego Miasteczka i ich życiu przed Wrześniem, chcąc nieustannie nam przypominać o ich nieobecności, zniknięciu, pustce, nad którą usiłowano przejść do porządku dziennego, zamazując jak ślad po wyprutym z obrusu haftem błogosławieństwa. Nie jest tak, że postaci naszych współrodaków żydowskiego pochodzenia nie pojawiały się w powojennej prozie polskiej. Wystarczy wspomnieć kilka opowiadań Kornela Filipowicza, Stanisława Wygodzkiego czy prozę Stanisława Vincenza. Ale tylko Segal potrafił napisać o Żydzie prowadzącym na targ jedyną krowę czy nawiedzonym młodym talmudyście, który poznaje Erosa w ramionach młodej chłopki. Prozę polską zaludnili nasi żydowscy krajanie dopiero po jego śmierci w 1980 roku. Można mówić o modzie. Tymczasem to uparte przywoływanie byłej obecności, która była dopominaniem się zauważenia teraźniejszej nieobecności, u niego było przekorą. Taką samą jak ostentacyjne pozostawanie przy imieniu i nazwisku w czasach, gdy powszechnie je zmieniano.
Podejrzewam, że jednym ze źródeł marginalizowania jego twórczości był ten upór trwania przy Kalmanie i Segalu. Segal, no dobrze, da się wytrzymać, ale ten Kalman? Co to za imię? Przecież mógłby podpisywać się Kazimierz Segal. W czasie powszechnej epidemii zmieniania czy tzw. polonizowania nazwisk ten upór był wyrzutem adresowanym do niektórych kolegów po piórze, poddających się wymazywaniu pamięci zakodowanej w imionach. Kalman to nie było imię, którego właściciel mógłby wtedy brylować w Oborach. W 1968 roku nikt nie mógł go wzywać, by ujawnił „prawdziwe nazwisko”. Zjawisko tym dziwniejsze, że Stalin w 1938 roku w liście do „Prawdy” zaprotestował przeciwko „odkrywaniu” tzw. prawdziwych nazwisk i literackich pseudonimów. Wystarczało mu, że zna je tajna policja.
W Jeszcze żyjemy ta przekora, zaznaczona przez sam tytuł, nieustannie powraca. Narrator odmawia przybrania postawy męczennika, ciągle powtarza, że do Izraela wyjechał z własnej woli i jego nikt nie wyganiał. Wywołuje awanturę, gdy jego znajoma przesadnie, jego zdaniem, przypisuje Polakom nienawiść do Żydów. Demonstracyjnie opuszcza urządzoną na jego cześć uroczystość, gdy jeden z uczestników (żydowski pisarz z USA) wzywa, by wytłumaczył się z tak długiej współpracy z komunistami w Polsce, zaprzyjaźnia się z Beduinem. W drugim planie czasowym powieści, przemieszanym z czasem opowieści o życiu narratora, w opowieści o Zagładzie Miasteczka tej przekory jest jakby mniej. Nie może być inaczej, ponieważ dzieje Miasteczka zbudowane są na kakofonii głosów ocalałych i zamordowanych. Ale nawet w tej warstwie, w przywoływanych opowieściach o ocaleniu żydowskich sąsiadów autor akcentuje raczej strach pomagającym Żydom Polaków aniżeli przez nich ocalonych. To, że jest to strach głównie przed innymi niechętnymi Żydom Polakami, jest drugorzędne. Istotne jest, że Segal przypisuje większą dzielność ocalającym aniżeli ocalonym.
Splatając w równoległych narracjach własne życie z opowieściami i głosami ocalałych z Zagłady, Segal uzyskał prawo do opowiadania o jej horrorach i okrucieństwie w skali, której sam nie doświadczył. Fragment, w którym opisuje horror gułagu (zbierania rękami ze współwięźniem rabinem ekskrementów z przewróconej przepełnionej gównami paraszy), zostaje przywołany w celu podkreślenia bezprecedensowości okrucieństw Zagłady w porównaniu z gułagiem. W przypadku więźnia gułagu krąg sprawców okrucieństwa jest ograniczony, są nimi zawiadujący gułagiem enkawudziści. Natomiast w przypadku ofiar Zagłady okrucieństwo czyha z każdej strony: Niemców, Gestapo, policji, Polaków, Ukraińców, a nawet innych Żydów, konkurentów w walce o przetrwanie. Wroga jest nawet przyroda. Segal dokładnie opisuje techniki zacierania śladów na śniegu, ponieważ mogłyby być informacją dla prześladowców, przez Żydów ukrywających się w podkarpackich lasach.
Zagrożeniem szczególnym są dzieci. To kwestia, do której często, niemal obsesyjnie powraca. Małe „urwisy”, które w czasie okupacji zabawę w złodziei i policjantów zamieniły na polujących i Żydów. Okrucieństwo dzieci nosi u niego znamiona bezinteresowności. Dorosły czyni zło z różnych powodów: urazy, nienawiści, chęci zagarnięcia cudzych rzeczy, ze strachu, pragnienia przypodobania się Niemcom. Dziecięce zabawy w delatorów czy detektywów śledzących Żydów są zabawą, są bezinteresowne. Te dzieci nie są antysemitami, zaakceptowały świat, w którym prześladowanie ludzi będących Żydami może być dobrą zabawą. „Tryumfujący krzyk, jakiegoś wyrostka, prawie dziecka: Żydyyy!” – powraca w Jeszcze żyjemy jak koszmar.
Złowrogość dzieci wymyka się moralnym ocenom. Okrucieństwo dzieci wobec Żydów ma nieco inny charakter aniżeli wykłucie oczu psu czy spalenie kota, które można tłumaczyć niezdrową ciekawością. Nie mamy do czynienia z bezpośrednim sprawstwem. Dzieci nie zabijają Żydów. Rozstrzeliwanie (borysławscy Żydzi byli likwidowani w większości na miejscu, „pod Rzeźnią”) zastrzeżone jest dla Niemców. Zabijanie, w odróżnieniu od ścigania i prześladowania, jest monopolem nazistów. Ten monopol bywa niekiedy naruszany, ale te naruszenia są zbrodniami niejako amatorskimi. To sprawia, że ranią nasze moralne sumienie. W odróżnieniu od zabijania masowego tutaj mamy do czynienia ze zbrodniami. Nasz wstręt i odraza do sprawców amatorów, większy aniżeli do profesjonalistów Zagłady, wynika z faktu, że ich zachowania mieszczą się w kręgu tradycyjnej moralności i w jej ramach mogą być oceniane negatywnie, możmy uchwycić ich motywację. Może być nią nienawiść albo pragnienie zagarnięcia własności. W przypadku zbrodni masowej sprawca skrywa się za ideologią, funkcją, obowiązkiem, rozkazem. Katapultuje się poza horyzont moralności, jaką uznajemy. On może powiedzieć: wykonywałem rozkazy. Jakoś to jesteśmy skłonni uwzględniać. Zabójca amator mordujący Żyda siekierą na usprawiedliwienie nie zasługuje. Mamy do czynienia z moralnym paradoksem. Osobnik zabijający jednego lub kilku Żydów jest bardziej odpychający aniżeli wykonujący rozkaz zabicia setek lub tysięcy. Dla zabijającego Żyda siekierą żadnego usprawiedliwienia nie znajdujemy.
W Jeszcze żyjemy jest opis procesu oficera SS Hildebranda, kierującego likwidacją Żydów w Borysławiu. Jego przebieg widzimy z perspektywy wewnętrznego monologu oskarżonego:
Sądzenie sprawców indywidualnych mordów na Żydach było stosunkowo proste. Masowych morderców, zdyscyplinowanych wykonawców rozkazów także było możliwe, choć trudniejsze. Ale czy można było sądzić dzieci skazujące na śmierć wskazaniem: „Żyd!”. Organizujących deportacje na Wschód, którzy sami uciekając przed Niemcami z zajętych terenów, pozostawili setki zamordowanych więzieniach, nie sądził nikt. Ci sprawcy byli w tej wojnie zwycięzcami. „Jestem ofiarą, nie każcie mi być sędzią” – wyznaje narrator. Sam opisuje i zbiera opowieści innych o Zagładzie i losach ocalałych.
Pisarz ma opisywać. Narrator nieustannie spiera się i wykłóca z tymi, którzy przypisują sobie władzę sądzenia. Zagładę można tylko starać się opisywać i jest to zadanie nieskończone, bezprecedensowe jak sama Zagłada. To opisywanie jest trudne, ponieważ dostępne w naszej kulturze formuły patosu Zagłada pozbawiła perswazyjności, odarła ze wzniosłości.
Traktowanie Zagłady jako losu czy nawet Fatum jest wynikiem naszej bezradności wobec skali wydarzenia. Zagłada nie była ani losem, ani fatum. Los i fatum w niewielkim stopniu zależy od ludzi. Ofiary Zagłady nie były ofiarami losu w tym sensie, w jakim mówi się o ofiarach wojny.
W Jeszcze żyjemy nie ma frontów, nie ma bitew, nie ma walk, nie ma heroizmu żołnierza. Wojna pozostaje w ramach dziejowej normalności historii ludzi. U Segala jest tylko okupacja. Ofiary są ofiarami Zagłady i na tym polega trudność, z którą światu, dopisującemu uparcie jej ofiary do ofiar wojny, było trudno się pogodzić. Na tym polega jej wyjątkowość.
Zawieszenie wojny jako głównej przyczyny Zagłady, autonomizacja okupacji przy całej jej demonizacji przez wielu może być uważane za dyskusyjne. Podobnie jak uparte zawieszanie osądzania aktorów zdarzenia Zagłada. W sytuacji, w której znajduje się piszący o tym czy tylko podejmujący temat Zagłady, wyobraźnia przestaje wyprzedzać rzeczywistość. Dlatego Adorno miał wątpliwości, czy poezja (literatura) jest po Auschwitz w ogóle możliwa. Podzielał je w jakimś stopniu Segal, omijając samą Zagładę, pisząc o znicestwionym świecie przedwrześniowych Miasteczek i powikłanych losach naznaczonych Zagładą ocalałych. Zapewne określenie „wielka powieść o Zagładzie” było dla niego mocno podejrzane, z innego świata. Ale taką powieść napisał dla nas po polsku.
Na zakończenie nie mogę sobie odmówić przytoczenia zdarzenia, o którym opowiedział gimnazjalny kolega Segala Marian Pankowski w swoim brukselskim wykładzie W stronę literatury polskiej. Wprowadzenie: „W Warszawie za czasów niemieckiej okupacji żył poza gettem pisarz polski żydowskiego pochodzenia. Pewnego dnia pojawili się u niego czterej chuligani, by dobić targu: «Oddaj nam pieniądze albo wydamy cię Niemcom». Człowiek ten, chwytając się ostatniej szansy krzyczy: «Ale ja jestem polskim pisarzem!». Ludzie hieny patrzą po sobie i po chwili wycofując się, mówiąc mu jakby dla przykrycia zmieszania: «Być może źle nas poinformowano…»” (przekład Tomasz Chomiszczak).
Poezja/literatura nie ocala, ale…