Dla przeciętnego odbiorcy (coraz częściej chyba niechętnego czy wrogiego Kościołowi lub obojętnego względem niego) to komunikat: oto człowiek, który przychodzi stamtąd, by opowiedzieć nam złą nowinę o tym, jak zepsuty jest świat ukryty za zakonnymi furtami, bramami biskupich rezydencji, zamkniętymi na cztery spusty drzwiami parafialnych domów. Z reguły te opowieści nie są historiami o utraconej wierze, smutku i radości przemiany. Nikt w nich nie szuka blaknących śladów odrzuconej łaski, intymnych historii o złamanych, zaprzepaszczonych lub powoli dogorywających powołaniach. Nie są dziejami duszy, z których ulotnił się młodzieńczy zapał, lecz gorzkimi sprawozdaniami pełnymi pikantnych szczegółów o instytucjonalnej korupcji, głośnych nazwisk ludzi, którzy dziś jawią się jako moralne potwory, choć niemal całe swoje życie spędzili wśród poklasku.
Nikt nie oddaje Bogu biletu, zgorszony złem. Nie ma w tym pytań o wiarę i niewiarę – dobrze sprzedaje się skandal, świetnie – oburzenie. Podglądanie przez coraz szerzej rozwartą szparę w drzwiach świątyni ekscesów seksualnych, przemocy i hipokryzji staje się jedyną „literaturą religijną” postkatolickiego społeczeństwa. Coraz brutalniejsze media społecznościowe i funkcjonująca już niemal zupełnie poza światem chrześcijańskich odniesień popkultura niczego nie ułatwiają: pozostaje przyglądanie się złu, o którym świadectwo dają także rozbitkowie, uciekinierzy i uciekinierki z kościelnego świata. Nie ma metafizyki i nie ma buntu wobec niej. Drozd na gałęzi wcale nie jest znakiem; słowo, które boli, nie jest częścią opowieści o łasce i zmartwychwstaniu.
Stało się jednak coś nieoczekiwanego: Jezus Niechrystus Piotra Augustyniaka, byłego dominikanina. Niech nas nie zmyli publiczne czytanie fragmentów tej książki na łamach „Gazety Wyborczej”, skupione na postaci ojca Macieja Zięby OP i smutnych szczegółach życia w dominikańskiej wspólnocie nieledwie kilka dekad temu. Bez tego trybutu nie mogło się pewnie obyć. Esej ponad czterdziestoletniego filozofa jest czymś nieoczywistym, jednym z nielicznych przykładów rodzimej eseistyki postreligijnej – a może nawet przewrotnym przykładem znanej tezy, że polski katolicyzm, choć przez dekady niemal wszechobecny w naszym życiu społecznym, rzadko był natchnieniem dla ambitnej literatury i wyższej kultury. Tak jakby pytania o Chrystusa, o wiarę i niewiarę, łaskę i życie poza nią były jednak czymś zbyt trudnym, zbyt wstydliwym, zbyt nieoczywistym – nawet w czasach, które dobrze pamiętam jako rówieśnik Augustyniaka, gdy na wsiach i w miastach odprawiano w kaplicach, pod świętymi figurami i pod krzyżem nabożeństwa majowe. I nie tylko pobożne niewiasty, polskie Maryje ludowego sacrum, głośno potrafiły zaśpiewać kolejne słowa i zwrotki religijnych pieśni.
To książka o pożegnaniu z katolicyzmem i chrześcijaństwem. Z religijnością na nich ufundowaną. „Odkąd miałem dwanaście lat aż do wieku około dwudziestu pięciu, wiara w Jezusa Chrystusa, a co za tym idzie, gorliwe zaangażowanie w życie Kościoła, odgrywały w moim życiu pierwszoplanową rolę” – pisze autor Jezusa Niechrystusa. Odejście od wiary, w znacznej mierze związane z opuszczeniem dominikańskiej wspólnoty, nie było dla Augustyniaka aktem rewolucyjnym, ostentacyjnym zerwaniem, poszukiwaniem nowych sojuszników w środowiskach zdecydowanie antyklerykalnych, których wulgarna publicystyka przez długie lata była znakiem firmowym radykalnie krytycznego mówienia o Kościele w Polsce: „Przyjąłem postawę wyczekującą, wiedziałem, że coś we mnie dojrzewa, a zarazem coś obumiera. Kiedy po kilku latach urodziły się nasze dzieci, ochrzciliśmy je, chodziliśmy z nimi w niedzielę do kościoła. Przestałem się jednak spowiadać i przystępować do komunii”.
Praca nad doktoratem i habilitacją, lektura Fryderyka Nietzschego i naukowe badania poświęcone Mistrzowi Eckhartowi i wywodzącej się od niego późnośredniowiecznej mistyki nadreńskiej, namysł nad wczesnym Lutrem, niemiecka filozofia
Kim jest Jezus Piotra Augustyniaka? Jednym z Jezusów Niechrystusów tych, którzy odeszli od Kościoła albo pozostawali pełni rezerwy wobec jego ortodoksyjnych szkół na zachodzie i wschodzie chrześcijańskiego świata. Podczas lektury Jezusa Niechrystusa często myślałem o dawnej rosyjskiej inteligencji, fenomenie jej wiary i niewiary, niekiedy pełnych transgresji reinterpretacjach chrześcijaństwa. Jej przedstawieniach Jezusa Niechrystusa. Choćby chrześcijaństwo Lwa Tołstoja jest szkołą życia, etyki i moralności, filozoficznym maksymalizmem tych, którzy nie tylko chcą interpretować świat, lecz także go zmieniać. Jego Jezus jest co najwyżej figurą najmilszych rosyjskiemu myślicielowi wartości, radykalnego nieprzeciwstawiania się złu innym złem, pacyfizmu, pogardy dla spraw cielesnych, odrzucenia używek. Jest pretekstem do postchrześcijańskiej opowieści w łonie prawosławia, która budziła zachwyt i sprzeciw ludzi wiary i niewiary.
Jest też Jeszua Ha-Nocri z Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa, do którego Augustyniak się odwołuje. Choć z okładki Jezusa Niechrystusa patrzy na nas nie-Bóg z aureolą w ubraniu dziewiętnastowiecznego filozofia, w trakcie lektury przed oczyma stawał mi często Jeszua z Piłata i innych Andrzeja Wajdy. Umęczony człowiek, który czytał wielkie cierpienie z drobnych gestów Poncjusza Piłata, który nazywał dobrym centuriona Marka Szczurza Śmierć, choć doznał od niego wielkiego bólu. I dobrym nazywał Judę z Kiriatu, który go zdradził. Spotwarzony, zlękniony, pobity człowiek, który miał się jedynie za wędrownego filozofa, zaniepokojony faktem, że chodzi za nim były poborca podatków i wszystko spisuje. Jezus Chrystus Kościoła, nawet samotny w Ogrójcu, nawet w drodze na Golgotę, nawet przybity do krzyża, często zdaje się wolny od utrapień człowieczej męki – bośmy już oswojeni z krzyżem, a Zmartwychwstanie jest jak hollywoodzki happy end. Jeszua Ha-Nocri, choć zmyślony, zdawał mi się nieraz prawdziwszy, bo zupełnie ludzki w swoim strachu przed bólem i śmiercią. Ale był i jest ćwiczeniem wyobraźni, możliwym dzięki geniuszowi twórcy, wielości literackich kontekstów i religijno-duchowemu dziedzictwu chrześcijaństwa.
Kim jest Jezus Niechrystus? Powstał na obraz i podobieństwo Piotra Augustyniaka. I jak Jeszua Ha-Nocri Bułhakowa jest postacią stworzoną z bogactwa filozoficznych kontekstów, niemożliwą bez religijno-duchowego dziedzictwa chrześcijaństwa. Jak jeszcze jeden uczestnik inteligenckich agonów z chrześcijaństwem, naoczny świadek spotkań i rozstań z wiarą, krakowski filozof mierzy się ze Słowem. Sięga przy tym po sprawdzone narzędzia dekonstrukcji. Prowadzi wykład na temat biblijnych ustaleń dotyczących poszczególnych Ewangelii, wskazuje na rolę Pawła i Janowej Apokalipsy dla tworzenia się samoświadomości wczesnego chrześcijaństwa. Ale nie poprzestaje na naukowych dociekaniach: proponuje dobrą nowinę o Jezusie, jakiego odkrył, rozstając się z katolicką wiarą i wspólnotą. Sięga także po Eckharta, jako eseista reinterpretuje go i wyzwala z neoplatońskich uwarunkowań, by inaczej opisać i przedstawić nam spotkanie ludzkiej jaźni, która musi wyzbyć się samej siebie z boską iskrą. I wreszcie: aby pozbyć się „chrześcijańskiej ckliwości”, aby postawić nieboską boskość poza dobrem i złem – opowiada nam Jezusa w świetle nauk Nietzschego. Opowiada nam go niemal po Jungowsku: jako Jezusa-Lucyfera, który „doświadczał demonicznej niesamowitości Życia i emanował nią”.
Jezus nie był Zbawicielem, lecz nauczał, że człowiek może doświadczyć pełni życia, „Boskości Życia”: „siła ta, choć wspaniała i bliska człowiekowi, jest zarazem niemożliwa do oswojenia. […] Boski żywioł Życia pozostaje transcendentny i nieuwarunkowany. Jest poza dobrem i złem. Doświadczający go człowiek, gdy jest w stanie sprostać jego prawdzie, doznaje dziwnego pomieszania: czegoś opiekuńczego, obdarzającego życiem i energią, przepełniającego ekstatyczną radości i pełnią, ale jednocześnie czegoś bezwzględnie odległego, rozdzierającego nasze życie cierpieniem i unicestwiającego je w śmierci”. To doświadczenie nielicznych – mówi Augustyniak. I dowodzi, że pozorów tego rodzaju „uważności” (mindfulness) próbuje nauczać zarówno współczesny kapitalizm, jak i radykalny antykapitalizm. Ale ów żywioł, którego świadkiem był Jezus Niechrystus, nie jest osiągalny dla fałszywych proroków coachingu ani tych, którzy widzą w Jezusie jedynie „pierwszego antykapitalistę”.
Nie wierzę w Jezusa Niechrystusa, w nieosobową boskość istnienia (czy to mocno przeformułowany bergsonizm?), choć lubię ćwiczenia z wyobraźni, które na jednym oddechu pozwalają wymienić Mistrza Eckharta, Edwarda Stachurę, Johna Lennona, kopistę Bartleby’ego i wiele innych postaci historycznych i kulturowych, przywołanych na świadectwo Jezusa Niechrystusa. Nie wierzę w niego (od lat nie jestem pewien, w co wierzę), ponieważ jest bogiem intelektualistów, a nie ubogich Pana – cokolwiek mówiłby o tym filozof, który go stworzył. A równocześnie porusza mnie książka Augustyniaka i jego świadectwo; porusza nie tylko jako byłego jezuitę, który czyta byłego dominikanina.
Szedłem z tą książką przez pole i las, zielono‑mlecznoniebieskim latem w Wielkopolsce. Myślałem o wierze i niewierze, smutku, bólu, radości, uldze wiary i niewiary. Rozstaniach i spotkaniach z Bogiem i ludźmi. O tym, że literatura mało dziś o tym rozmawia, choć tak wiele już wolno o wszystkim powiedzieć. I o tym, że może nie ma podszewki świata, ale wciąż ktoś chce się spierać o Słowo i nietrwałe usta.