A który widział, wydał świadectwo, i prawdziwe jest świadectwo jego, a on wie, iż prawdę powiada, abyście i wy wierzyli.
Jan 19, 35
Na spotkanie z Nową Epoką
Wyjdzie dziecko pod rękę z idiotą.
Andrzej Bursa
Widziano go, gdy siedział na kamieniu i patrzył w stronę umocowanego na świętych wzgórzach Jeruzalem. W czystym, poburzowym powietrzu złotobiałe miasto mieniło się całym swoim pięknem. Jego wzrok ominął wieże i pobiegł w stronę wznoszącej się ponad murami Świątyni. Spoglądał na miasto ze wzruszeniem wzmożonym trzyletnią nieobecnością. Kiedyś pytał towarzyszy, czy nie byłoby właściwe, aby Dom Pana stał w samym środku świętej stolicy, uważał bowiem, że nie tylko powinien inne gmachy przewyższać, lecz także być oddzielony od królewskich i ludzkich zabudowań fosą. Śmiali się z niego i mówili, że to nieważne, bo Wszechmocny i tak nie zamieszka w czymś, co zostało wzniesione ręką człowieka. Stary Zcharia przywołał wtedy słowa Izajasza, że podnóżkiem Adonai jest Ziemia, Niebiosa zaś Jego wezgłowiem i tronem. Miał rację, myślał Judasz, bo gdy obiegał wzrokiem Pański Przybytek, odniósł wrażenie, że jest on niczym schody, które pną się do nieba i urywają wędrówkę tak samo jak wieża Babel.
Był drugi dzień tygodnia Pesach i ze wszystkich stron Judei, z ziem Dekapolu, z niedalekiej Idumei oraz odległej Galilei zdążali do Jeruzalem pielgrzymi. Burza zatrzymała ich na chwilę, ruszyli, gdy tylko przestało padać. Ścieżki i trakty, jak okiem sięgnąć, pełne były przesuwających się w monotonnym marszu, ubranych na ciemno sylwetek. Ciągnęli długimi szeregami – pieszo, na osiołkach, ci zaś, którzy byli z rodzinami, nieśli na ręku dzieci. Gdzieniegdzie górował nad grupkami świątecznie objuczony wielbłąd, inni prowadzili baranka, ktoś koźlę, wielu najuboższych pątników niosło klatki z gołębiami. Do miejsca, gdzie przysiadł Judasz, dobiegało pobrzękiwanie łańcuchów, czasem płacz lub śmiech rozbrykanego, trzymanego za rączkę dziecka.
Ktoś schodził z góry, jego podeszwy chrzęściły coraz głośniej. Gdy piechur zrównał się z Judaszem, zatrzymał się. Postał przez chwilę tuż obok – tak blisko, że siedzący widział stopę obutą w rzymski sandał – potem żołnierz ruszył w dół. Judasz podniósł głowę. Czerwona tunika legionisty migała teraz między krzewami. Dziwne było, że miał przy sobie tylko sztylet i pas. Wiele musiało się zmienić od czasu, gdy zelota opuścił Jeruzalem. Patrzył za nim przez chwilę, potem zmówił modlitwę, przewiązał płaszcz rzemieniem i zaczął schodzić w Dolinę Cedronu.
Tłum na drogach gęstniał. Im bliżej Jeruzalem, tym grupy pielgrzymów stawały się liczniejsze. Strumyki ludzi łączyły się blisko murów miasta w jedną spokojną rzekę głów. Nieobjuczony tobołami, podążał szybciej niż inni. Wyprzedzał ich tak, jakby szedł z nimi w zawody. Kiedy szereg pielgrzymów rozlewał się i zajmował całą drogę, Judasz schodził z traktu. Robił wtedy półkole niczym pasterz, który obiega pańskie stado. Dwa czy trzy razy któryś z wyprzedzanych pątników spojrzał na niego z ciekawością. Judasz rzucał „szalom” i, nie czekając na odpowiedź, zostawiał ich za sobą.
Był od bramy na odległość strzały, gdy jego wzrok znów natrafił na czerwoną tunikę. Pretorianin szedł po drugiej stronie pielgrzymiej kolumny. Posuwał się ku miastu przyciężkim krokiem najeźdźcy. „Wraca od jakiejś kedeszy”, pomyślał Judasz. Był za nim tylko bemę z tyłu. Gdy się zrównali, zwolnił kroku. Przyglądał się olbrzymowi z uwagą. Przypominał zelocie brodacza, którego dopadł onegdaj w wąskiej uliczce nieopodal Bramy Tekoa. Teraz nie spuszczał go z oka – jakby i temu zamierzał skoczyć do gardła. Rzymianin wyczuł, że jest obserwowany – i odwrócił głowę. Ich oczy spotkały się. Judasz wytrzymał spojrzenie. Chciał – jak to potem powie Zcharii – „wrazić oścień nienawiści w sam środek jego źrenicy”. Przez chwilę szli głowa w głowę – aż do momentu, gdy w oczach żołnierza pojawił się strach. Kiedy Rzymianin ruszył szybkim marszem, również zelota wydłużył krok. Przez Pole Folusznika szedł tak szybko, że niemal go doganiał. Legionista dotarł do portyku pierwszy, obejrzał się – i zniknął w przejściu. Za chwilę bramę przekroczył też Iszkariota. Stanął, rozejrzał się: czerwonej tuniki nie było.
Widziano go na ulicach Dolnego Miasta, jak przeciskał się między porozstawianymi na Pesach straganami. Krążył wśród nich, ale nic nie kupował. Od czasu do czasu zatrzymywał się i przyglądał oblegającym stoiska ludziom. Wyglądał wtedy jak ktoś, kto szuka znanych twarzy. Nie zwracano na niego uwagi. Zaambarasowani nabywcy, pochyleni i zgięci wpół, sięgali po coraz to inne towary, sprawdzali palcami rozłożone na ladach materiały. Widzieli go tylko sprzedawcy, co i raz natykał się na ich wzrok. To nie byli ludzie w rodzaju straganiarzy z Nazaretu. Szybko orientowali się, kto spośród przeciskających się do stołów przybył po to, aby kupować, a kto w zupełnie innych zamiarach. Mierzyli go szybkim spojrzeniem, a potem, choć zajęci rozmową z kupującymi, obserwowali spod oka. Bardziej niż na pielgrzyma wyglądał dla nich na jednego z korzystających ze świątecznego tłoku złodziejów. Judasz zrozumiał to i uśmiechnął się: „Biedni kupcy, zawsze martwią się o jedno”.
Rozglądał się jak człowiek, który kogoś szuka. Nie wiadomo, co wtedy myślał. Można domniemywać, że przyglądając się pielgrzymującym rodzinom, wspomniał swoją Batszebę. Że to jej wyglądał w tłumie. „Czy ona tu jest? Przyszła na Pesach z Małym Jakubem? A może i z Jaakovem?”. Widziano, że przystanął i oparł się o mur. Przechodnie omijali go jak pijaka i spieszyli dalej, a on stał, wsparty o gliniastożółtą ścianę.
Szybkie słońce miesiąca nissan chowało się za wieże Twierdzy Antonia, gdy ruszył w stronę Świątyni. Kilka chwil później widziano go, jak wspinał się po stopniach świątynnych schodów.
Strażnik ustąpił, gdy wsunął mu do ręki denara. Nadal powtarzał, że kapłani są zajęci, ale zmienił ton. Zapytał po raz trzeci:
– Nachat? Tak cię zwą?
– Nazywam się Nachat. Nachat z Kiriatu. Powiedz, że chcę rozmawiać z kapłanem Micheaszem.
Strażnik uśmiechnął się.
– Jeśli ten zechce cię przyjąć.
Powiedział to i zniknął. Iszkariota stanął za kolumną. Nim cień na tarczy zegara przesunął się o stopień, strażnik zjawił się na powrót.
– Chodź za mną – rzucił jak rozkaz i ruszył przed siebie. Judasz podążył za nim. Minęli kilka kolumn, potem zeszli z tarasu i zniknęli w prowadzących w głąb portyku drzwiach.
Korytarze portyku były pełne ludzi. Najpierw ocierali się o idących w obydwie strony lewitów, chwilę później musieli ustąpić miejsca trzem rozmawiającym kapłanom. Ci, zajęci sobą, zdawali się ich nie zauważać. Zza kolejnych drzwi dobiegły podniesione głosy. Doleciał go skrawek zdania: „…może więc rzucimy urim?”. Z przodu szli słudzy z pochodniami; strażnik z Judaszem cofnęli się pod ścianę i czekali, aż przejdą. Skręcili do pomieszczenia przesiąkniętego odorem ofiarnych zwierząt. Fetor psującej się krwi był tak silny, że Judasz zakaszlał.
Im dalej, tym kapłanów było mniej. Mniej było też świętego fetoru i wszędobylskich much. Zaabsorbowani koheni wychodzili z jednych drzwi i znikali w następnych. Któryś z nich zatrzymał się i zmierzył Judasza pełnym ciekawości spojrzeniem.
– Pospieszmy się – rzucił strażnik naglącym tonem. Szli w dół krętymi schodami bez poręczy. Judasz opierał się dłonią o mur i stawiał za przewodnikiem ostrożne kroki.
Schody kończyły się w pomieszczeniu, które przypominało od dawna nieużywaną mykwę. Za nią zaczynał się długi i ciemny tunel. Spiskowiec poczuł się nieswojo. „Nie wygląda to na aliję” – pomyślał. Dopiero gdy dotarli do końca, spostrzegł ukryte w ścianie przejście. Strażnik podniósł kotarę i przekroczył próg. Znaleźli się w pustej celi. Rozpoznał wejście do tunelu; było zasunięte kilkoma niespojonymi blokami. Obok stało drewniane krzesło, na siedzisku leżał siddur.
Strażnik podszedł do lichtarza, zapalił świece.
– Tu czekaj – rzucił i posłał mu spojrzenie, jakim zwykł traktować mniej ważnych ludzi. Obrócił się na pięcie i zniknął. Judasz został sam. Poczuł się nieswojo. „Dobre miejsce, by mnie tu jakiś szochet zadźgał”.
Drzwi uchyliły się i do sali wszedł wojskowym krokiem lewita. Jego szata powiewała, oczy zaś patrzyły na gościa z niechęcią. Judasz nie znał go.
– Nie powinieneś tu przychodzić, Nachacie – rzucił, nim zajął krzesło. – Ten, który cię chronił, zszedł już do szeolu.
– Przyszedłem prosić za Jeshuą.
– Jeshuą?
– Jeshuą z Galil.
Lewita wzruszył ramionami i nieoczekiwanie zaśmiał się.
– Ale którym Jeshuą, bo jest ich wielu.
– Jeshuą Uzdrowicielem – odrzekł. – Z Nazaretu.
– A co się stało?
– Jeszcze nic. Obawiam się jednak, kohenie, że może się stać.
– I przychodzisz w sprawie, która ma się stać?
– Tak, rabbi. Boję się, że stanie się coś złego.
– A czemuż to miałoby się stać coś złego?
– Bo on… – zawahał się. – Uczniowie ogłosili Jeshuę królem.
– Co ty mówisz… – zaśmiał się znów lewita. – A kimże są ci uczniowie?
– To tylko rybacy, rabbi, ale…
– Możesz mi objaśnić, po co rybakom król? – spytał, patrząc na Judasza spokojnym wzrokiem.
– Nie wiem, czy masz tyle czasu, bo to dłuższa opowieść. Chodzi o króla wszystkich.
Lewita przestał się śmiać.
– Ci rybacy chcą króla dla Galilei?
– Dla wszystkich.
– Zaraz, zaraz… Także dla Judei?
– Dla wszystkich ludzi.
Lewita spojrzał na Judasza, jakby rozmawiał z szaleńcem. Zaśmiał się w głos, a po chwili spytał z powagą:
– Kiedy to się stało?
– Wczoraj. Ogłosili Jeshuę królem i… mesjaszem.
Kapłan zbliżył się do Judasza i zajrzał mu w oczy.
– Powiedz, Nachacie, przysłał cię ów mesjasz, prawda? Ogłosił się królem, a teraz lęka się o życie… Czyż nie tak?
– Nie, przychodzę sam.
– Gdzie jest ten twój mesjasz?
– Jest tutaj.
– W Jeruzalem?
– Zatrzymali się w Betanii.
– Zatrzymali się?
– Jeshua i uczniowie. Są w domu szocheta Łazarza.
Lewita usiadł na zydlu i zakrył dłońmi twarz.
– Ktoś wie, żeś tu jest? – zapytał, nie podnosząc głowy.
– Nikt.
Lewita wstał i podszedł bliżej.
– Nachacie, jesteś jednym z nich?
Uczeń zawahał się.
– Nie. Tak… To znaczy…
– Jesteś z Galilejczykiem czy nie?
– Jestem z nimi, ale nie jestem…
– Jesteś czy nie? – spytał po raz trzeci, nie kryjąc zniecierpliwienia. – Widziano cię z nim.
– Tak – odpowiedział Judasz. – Jestem z Jeshuą. Przyszedłem prosić, abyście… Jeshua to człowiek Boży.
W oczach lewity pojawił się złowrogi błysk.
– Z powodu galilejskiego pomyleńca mam niepokoić Sanhedryn? Jeśli jest królem, niech ratuje się sam.
– To oni chcą, by był królem – rzekł Judasz.
– A on nie?
– Jeshua nie, tylko…
– A czegóż on chce?
Uczeń milczał.
– No?
– Jeshua nie chce niczego.
– Ciekawy ten wasz król…
– On chce, byśmy się wzajemnie miłowali – rzekł Judasz i od razu pożałował.
– Tylko tyle? – Lewita uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony. – To jego nauka? Powiedz mu, że uczynimy, jak chce, ale po Pesach. A teraz powiedz mu, żeby jak najszybciej wracał do Galilei. W sandałach, w których stoi, i płaszczu, który ma na grzbiecie.
– Tak powtórzę, kohenie. Ale…
– Idź już.
Judasz chciał coś dodać – i zawahał się. Nim otworzył usta, odezwał się lewita:
– Wielu jest tych uczniów?
Judasz zawahał się.
– Trochę mniej niż centuria.
– Centuria?
– Tak – przytaknął. – Nie są uczniami, ale są gotowi, by walczyć za Izrael.
– Stu mężów?
– Może więcej. Bo wielu idzie za Jeshuą.
– I stanęli w Jeruzalem?
– W Betanii jest dwunastu. Reszta rozmieściła się tutaj.
Kapłan przygryzł wargę.
– Są uzbrojeni?
– Mają tylko kilka mieczy.
Usłyszawszy to, lewita zakręcił się, jakby posadzka parzyła go w stopy.
– Poczekaj tu – rzekł i wyszedł z komnaty.
Wrócił po chwili.
– Przyjdź o zmroku – rzekł. – I pytaj tylko o mnie.
– Muszę wracać do Betanii.
Kohen spojrzał, zdając się nie rozumieć.
– Masz się gdzie zatrzymać? – spytał.
– Tak.
– U kogo?
– U Zcharii.
– Buntownika, który mieszka koło Twierdzy? Czekaj tam. I z nikim nie rozmawiaj.
Bocznymi schodami zszedł na plac. Owiał go chłód. Poprawił suknię i otulił się w płaszcz.
Minął dwa domki, za trzecim skręcił w lewo. Pies, który pozostał z tyłu, podniósł łeb i zaszczekał jak na pożegnanie. Mężczyzna przyspieszył. Wiedziony nawykami spiskowców, starał się być jak najmniej widoczny.
Dom starego znajdował się za basztą. Wszystko było na swoim miejscu – normalne, nieruchome, ciche. Na dachu pusto, drzwi zamknięte. Przez otwór w dachu wydobywał się dym. „Stary jest u siebie”, pomyślał. Już wyciągał rękę do kołatki, gdy z sieni dobiegł go czyjś głos. „Zcharia ma gościa”. Przylgnął plecami do ściany.
Drzwi uchyliły się i stanął w nich mąż olbrzymiej postury. Był tak blisko, że Judasz poczuł kwaśny zapach jego potu. Mężczyzna go nie zauważył. Podtrzymywał poły płaszcza tak, jakby obawiał się zamoczyć je w nieistniejących kałużach. Uszedł kilka kroków i zatrzymał się. Przez chwilę stał plecami do budynku, czarny i zwalisty, potem, jakby coś wyczuł, odwrócił się w stronę domu. Spostrzegł przyklejonego do ściany zelotę – i powoli ruszył w jego stronę. Powinien uciekać, ale stał niczym słup. Gdy olbrzym znalazł się o kilka sążni, zatrzymał się.
– Nachat?… – zapytał.
Wówczas Judasz poznał go także.
– Abadon?
– Ty tutaj? – zapytał. I dodał szybko: – Chodźmy stąd.
Z początku kluczyli labiryntem podobnych do siebie uliczek, gdzie domy wyglądały, jakby wzniosła je ta sama ręka. Potem weszli w zamknięty ze wszystkich stron perystyl. Przewodnik przemierzył podwórzec i zniknął. „Jakby się rozpłynął – pomyślał Judasz. – Gdzie on mnie prowadzi?”. Wtedy spostrzegł niskie drzwi, pchnął je – i przekroczył próg. Ukryty w cieniu, czekał nań Abadon. Chciał zrównać się i dopytać, ale ten szybkim krokiem ruszył dalej. Na końcu uliczki ciemniało przejście, wąskie niczym oczko igły.
Znaleźli się na wypełnionej ludźmi ulicy. Po obydwu jej stronach ciągnęły się sklepy. Zaskoczony Judasz przystanął. Obfitość tkanin, ozdób i świecidełek, garnków i domowego sprzętu, wymieszana z zapachami przypraw i ziół, odorem ryb i surowego mięsa wydała mu się tyleż nienaturalna, co tajemnicza. Tłum kupujących falował jak w malignie. Wiszące nad straganami lampiony, zapalone dla panującego tu mroku, poruszane lekkim wiatrem, huśtały się, wydłużając cienie postaci. Zdawały się poruszać w dwójnasób: najpierw same, potem wprawione w ruch przez abażury. Kupcy nie wykrzykiwali dziś ni targowali się, lecz wyciszeni zbliżającym się świętem Pesach, zniżali głos tak, że pozostawał z niego szelest szeptu.
Sandał Judasza osunął się na kamieniach i spiskowiec, straciwszy równowagę, niemal przewrócił się na bruk. W ostatniej chwili zdążył się wesprzeć na dłoniach. Usiadł na ulicy, zdziwiony i zaskoczony tym, co się stało. Zamiast jednak wstać, siedział i rozglądał się dokoła. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nogi przechodniów mijały go tyleż pospiesznie, co obojętnie. Wtedy, nie ruszając z miejsca niczym zmęczony pijak, usłyszał coś, co wprawiło go w zdziwienie. Odgłosy Jeruzalem, które przed chwilą były szmerem ludzkiej mowy, stamtąd wydawały się inne. Były ponad nim, niskie i niewyraźne, z dołu zaś docierały odmienne. Dolatywały niejako z piwnic i podziemnych przejść Świętego Miasta. Jakby pod kamiennymi płytami, w lochach czy brzuchu świętej siedziby Adonai wzdychała przez sen ranna lub chora istota.
– Co z tobą? – usłyszał nad sobą głos Abadona.
Judasz podniósł się i otrzepał suknię.
– Poślizgnąłem się.
Ruszyli dalej, Judasz kilka sążni za Abadonem. Za chwilę znów znaleźli się w opustoszałej części miasta. Abadon doszedł do wylotu ulicy i zniknął za rogiem. Judasz dotarł do tego miejsca i poszukał swojego przewodnika oczyma. Ale towarzysza znów nie było. Rozejrzał się na strony, spojrzał raz jeszcze w głąb ulicy – tam też ani śladu. Kilku okutanych w chałaty przechodniów szło, rozmawiając i gestykulując, żaden z nich nie był jego towarzyszem. Zatrzymał się, nie wiedząc, co począć, zajęta rozmową grupka minęła go i poszła, nie zwróciwszy na niego uwagi. „Gdy zobaczy, że mnie nie ma, wróci”, pomyślał.
Ale Abadon znowu zniknął. Minęła chwila, potem druga. Postanowił poczekać, a jeśli towarzysz się nie pojawi, wrócić do Zcharii.
Towarzysz wyszedł z bocznej uliczki.
– Zgubiłeś się – powiedział. – Uważaj na mnie, zaraz będziemy w domu.
Nadal zostawał z tyłu, teraz nie więcej niż rzut kamieniem. Pilnował się, aby nie zgubić go z oczu. Ten doszedł do placyku, z którego było widać świątynne mury. Stojące naprzeciwko okazałe domy oświetlało południowe słońce. Abadon, stojąc na schodkach jednego z nich, posyłał Judaszowi znaki.
Czekał na niego w korytarzu. Odebrał płaszcz, przeprowadził przez próg. Izbę rozświetlały licznie porozstawiane lampki.
– Więc żyjesz… – zaczął gospodarz, usadzając go na ławie. – Myśleliśmy, że rozerwał cię dziki zwierz. Ktoś znalazł twoją tunikę, a Tamar ją rozpoznała.
– A ty? – zwrócił się do Abadona. – Jak ci się udało?
– Wszystko opowiem. Jeśli zechcesz, możesz u mnie zanocować. Podobno byłeś w Aleksandrii?
Judasz pokręcił głową.
– W Galilei – odpowiedział. – A tobie – powtórzył – jak się udało?
– Nikt mnie nie szukał. Ukrywałem się, potem wróciłem. Później dowiedziałem się, że poszukiwali jakiegoś Samsona.
– A inni?
– Nie powiedzieli słowa.
– Nie żyją?
– Tak, bracie – westchnął. Pierś Abadona podniosła się, stała jeszcze większa, potem opadła niczym miech. – Wyłapali ich, nim dotarli do Aleksandrii.
– To kto żyje – ty i ja?
– I Zcharia. My trzej oraz Barabasz.
– Barabasz żyje?
– Jest w więzieniu – westchnął Abadon. – Mają go uwolnić. Jeżeli nie uwolnią, też nic mu nie zrobią – dodał, nalewając gościowi wina. – Wiedzą, że lud go kocha.
– To nic nie znaczy – powiedział Judasz i wzruszył ramionami. – Szimona z Perei też lud kochał. Przybiją go do pala albo zamęczą w lochu.
– Nadchodzi dzień, w którym może być wolny – rzekł gospodarz powoli. – Dobrze, że jesteś, pójdziesz z nami pod Twierdzę Antonia.
– Z nami?
– Nie jestem sam… – uśmiechnął się. – Spisek istnieje, są nowi ludzie. W poranek przed Pesach kilku z nas będzie pod Twierdzą. Gdy Piłat spyta, kogo wypuścić, będziemy dopominać się Barabasza.
– Skąd wiesz, że spyta?
Abadon zaśmiał się.
– Wiem. Zapyta o złoczyńców, kogo uwolnić. Rzymianie nie są źli…
– Przywiązują do pala, a ty mówisz, że nie są źli.
– Złoczyńców, tylko złoczyńców… – Gospodarz nachylił się w stronę Judasza i ujął go za przegub. – Zobacz to inaczej, Nachacie… Przecież oni muszą tu być. Rzym nie może sobie pozwolić, by traktem do Egiptu rządziły bandy. My jesteśmy teraz za słabi, aby się obronić. Jeśli nie oni, wejdą tu Partowie albo inne drapieżne wilki. Poza tym, jak wiesz, sami ich zawołaliśmy.
Judasz milczał.
– Więc Barabasz żyje… – powiedział bardziej do siebie niż do towarzysza.
– Schwytali go w Betanii.
– Przecież był w Antiochii.
– Był tutaj. Niektórzy twierdzą, że był tam i wrócił.
– Ależ to pewna śmierć.
Abadon rozłożył ręce.
– Ty też wróciłeś.
– Ze mną jest inaczej… – Judasz zawahał się. Chciał powiedzieć o Jeshui, zdał sobie jednak sprawę, że to nazbyt zawiłe.– Abadonie, muszę jeszcze gdzieś zajść – dodał.
– Zostań u mnie, bracie.
– Zanocuję u ciebie jutro, muszę kogoś odwiedzić. A wiesz – zmienił temat – gdy się poślizgnąłem, słyszałem…
Kotara w drzwiach odchyliła się i do izby weszła kobieta. Jej cera, jasne włosy i okrywająca ramiona palla świadczyły, że nie jest Żydówką. Niewiasta spojrzała na Abadona, który kiwnął jej głową. Przeszła obok stołu i zniknęła w drugim pomieszczeniu.
– To Julita – wyjaśnił Abadon. – Dała mi dwóch synów. Przez rok przynosiła do kryjówki jedzenie.
– Rzy‑rzy‑mianka – wyrzekł Judasz cicho, nie kryjąc zdziwienia.
– Jest nasza, Nachacie – odpowiedział Abadon jeszcze ciszej. – To od niej wiem, że mają uwolnić Barabasza. Jest bardziej nasza niż Tamar – dokończył i zaśmiał się. Ten śmiech miał w sobie coś nienaturalnego. Judasz nie pamiętał, by Abadon śmiał się w taki sposób. Chciał jeszcze raz spytać o Rzymiankę, ale kobieta wróciła. Przesunęła lampkę i postawiła na środku dzban. Po chwili przyniosła misę z rybami. Gdy podała kubki, odsunęła się od stołu i usiadła w rogu izby.
– Oni chcą spokoju – odezwał się Abadon. – Chcą żyć w zgodzie. Powiedz… – położył dłoń na ramieniu Judasza – byłeś w Galilei?
– Tak – odparł Judasz i mimowolnie spojrzał w kąt izby. – W Nazarecie – dodał z ociąganiem. Myślał o tym, że musi zwracać się także do tej Rzymianki.
– A co tam robić? – śmiał się znowu Abadon. – Co robiłeś w podłym Nazarecie?
– Oni nie są gorsi, Abadonie. Nazaret nie jest podlejszy niż miasta Judei.
– Teraz to wymyśliłeś, bracie? – pytał, dzieląc rybę.
Gdy zaczęli jeść, kobieta wstała i usiadła obok Abadona.
– Czy w Nazarecie są spiskowcy? – Abadon skubał chleb. – Przyłączyłeś się do nich?
Judasz przełknął kęs i sięgnął po kubek. Nim zdążył coś rzec, Abadon spytał znów:
– A może jesteś wysłannikiem? Powiedz, czy uważają, że powinniśmy się z nimi połączyć?
Zdziwił się tym pytaniom. Podniósł oczy, jednak powieki Abadona były na pół przymknięte. „Dlaczego – pomyślał – rozmawia o tym przy Rzymiance? Przecież nawet jeśli jest ich, nie powinien przy niej rozpytywać o takie sprawy”.
Wtedy przypomniało mu się spotkanie z lewitą. Obydwie rozmowy miały ze sobą coś wspólnego. Coś je łączyło. Zdał sobie sprawę, że żadnemu z nich nie byłby gotów powiedzieć całej prawdy.
Abadon sięgnął po dzban.
– Zostań u mnie – rzekł. – Pójdziemy razem pod Twierdzę.
– Muszę jeszcze coś przygotować. Słyszałeś o Jeshui z Nazaretu? – spytał i w tej samej chwili pożałował.
– Tym, który zdradził Johanana?
Judasz przestał jeść.
– Jeshua nikogo nie zdradził – rzekł powoli. – Kim jest ten, który rzuca takie oszczerstwa?
– Uspokój się, Nachacie…
Ale uczeń nie był w stanie opanować wzburzenia. Wstał od stołu i zaczął krążyć po izbie. Chodził od ściany do ściany krokiem tak zdecydowanym, jakby maszerował. Abadonowi wydało się, że za chwilę uderzy w którąś ze ścian. Zatrzymał się przy Abadonie tak blisko, że tamten musiał się podnieść. Kobieta też wstała.
– Jak możesz mówić tak o Jeshui?…
– Powtarzam tylko, co słyszałem.
– Co słyszałeś?
– Że zdradził Johanana ludziom Antypasa, aby zająć jego miejsce. I odebrać uczniów.
– Jeshua nikogo nie zdradził! Ktoś taki jak on nie wie, co to zdrada. To mąż święty!…
– A jednak mówią, że odebrał…
– Nieprawda!
– Opuścili Johanana i poszli za nim – dodał Abadon twardo.
– To potwarz! Przyszli do Jeshui, gdy Johanan był więziony! – wyrzucił z siebie jednym tchem. Wzburzenie dusiło go w gardle, z trudem wymawiał słowa. – Podłość, po trzykroć podłość! – Uderzał pięścią o pięść, że słychać było chrobotanie knykci. Raz jeszcze obszedł susami ławę. A gdy znalazł się blisko drzwi, wypadł na ulicę. W izbie zapadła cisza.
– Obraziłeś gościa – odezwała się Julita.
– To tylko Judasz… – odrzekł Abadon. Kobieta spojrzała na niego tak, że pożałował wypowiedzianych słów.
Kilka chwil później Abadon wyszedł przed dom. „Chyba – pomyślał – się przed nim zdradziłem. Przed Julitą też… Muszę to naprawić, gdy wróci po płaszcz”.
Przez ulicę, jak okiem sięgnąć, przeciągały większe i mniejsze grupy pątników. Abadon stał na progu i wyglądał wśród nich Nachata, zwanego w Nazarecie Judaszem. Ale Judasz nie wracał. Na płaskie dachy Jeruzalem kładły się krótkie, południowe cienie.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]