Poznaliśmy się, jeśli dobrze liczę, 43 lata temu. Miejsce akcji: Uniwersytet Warszawski, pierwsze piętro gmachu polonistyki. Stała tam wymalowana w czerwono-różowe pasy tablica Warszawskiego (studenckiego) Koła Polonistów. Kilka dni wcześniej wywiesiłem na niej ogłoszenie, że szukam chętnych do zorganizowania cyklu spotkań o Młodej Polsce. Wpatrywał się w nie przez swoje grube okulary ze szkłami jak denka od słoików, skubiąc brodę. „To ty za to odpowiadasz? Bo ja bym może coś miał…” – powiedział na mój widok. To konwencja, oczywiście, konwencja doskonałej pamięci: ściągnięty z literatury sposób, żeby ukryć zanikanie śladów po tym, co codzienne, to znaczy: rzeczywiste. W dodatku z Młodą Polską, za którą wtedy przepadałem, Jarek nigdy mi się potem nie kojarzył. Zyskiwaliśmy wspólny język w miarę tego, jak stopniowo odkrywałem, że jednak co najmniej niektóre utwory moich idoli z początku
Jarek lubił się śmiać i śmiał się całym sobą, ale zdaje mi się, że z wyłączeniem schowanej głęboko warstwy najgłębszej, którą spowijała trwała melancholia. Śmiech, tak przypuszczam, podobnie jak biesiadowanie, które sprawiało mu chyba przyjemność, traktował jako bezpieczne formy obcowania z ludźmi, których niekoniecznie chętnie do siebie dopuszczał. Autoironicznie powoływał się na litewskie jakoby korzenie swojej rodziny (mam wrażenie, że „litewskie” w sensie geograficznym, nie etnicznym), mówiąc, że jego „litewski” dziadek witał gości frazą: „Cóż zrobić, bardzo się cieszę”. Dystans chronił przed nadmiarowymi uczuciami, pozytywnymi czy przykrymi. Nie widziałem nigdy, choć słyszałem o kilku takich przypadkach, żeby Jarek kłócił się z kimś. Przy pierwszych oznakach konfliktu – zamykał się w sobie. Potrafił być ostry, pisząc, podobno również przez telefon – jakby nieobecność twarzy bliźniego wyłączała w nim jakąś blokadę. Często zresztą żałował potem, a widok potraktowanego stanowczo adwersarza wprawiał go w widoczne pomieszanie. Może zdawał sobie sprawę, że reakcja tamtego zrani go ponad sensowną miarę. Albo uważał, że w niewesołym świecie nie warto w gruncie rzeczy robić przykrości innym ludziom, dokładać się do brzemienia, które i tak wszyscy nosimy. Co innego odpowiadać tekstem na tekst. Teksty mają prawo być szorstkie, ich nie boli.
Najcieplejszy potrafił być też w tekstach. O moich rozmaitych zakrętach życiowych rozmawialiśmy mało, choć okres naszej żywej przyjaźni przypadł właśnie na czas, który sam wspominam niechętnie. Ale niewiele osób udzieliło mi tak czułej i potrzebnej rady jak on, publikując w tomie W drodze do Delft dedykowany mi wiersz Splügen, stacja benzynowa. Wrócę jeszcze do niego, bo ważny. Dedykował zresztą swoje utwory wielu osobom i miałem z reguły wrażenie, że mówi im w tej formie więcej, niż byłby gotów powiedzieć w oczy. Odkrywaliśmy wtedy nieraz, że jest uważnym obserwatorem i umie rozszyfrowywać symptomy, które mieliśmy za szczęśliwie niejasne dla otoczenia. Choć na co dzień – przepracowaliśmy przecież razem kilka lat w liceum, do którego mnie ściągnął – bywał nieuważny, zapędzony albo, jakby na wszelki wypadek, schowany za gazetą.
Uważałem go od dekad za jednego z najbardziej niedocenionych poetów swojego pokolenia. Mimo że uprawiałem w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku krytykę literacką, nie bardzo mogłem zmienić ten stan: napisaliśmy razem książkę o twórczości naszych rówieśników, nasze nazwiska zrosły się może bardziej nawet, niż było to uzasadnione, i dlatego pisanie, zwłaszcza entuzjastyczne, o jego tomikach, wyglądałoby – niesprawiedliwie, ale przekonująco – na przejaw skrajnego „kolesiostwa”. Przyznaję, że on sam nie miał takich oporów, odnotowując w życzliwych recenzjach większość moich książek. Czy jednak nie bywały one właśnie tak, jako wyraz przyjaźni, odczytywane? W każdym razie pisałem o jego liryce niewiele, z jałowym smutkiem odnotowując tylko, że w niespisanym nigdzie, ale oczywistym rankingu sytuuje się go znacznie, znacznie niżej, niżby należało.
Sam Jarek miał do sprawy stosunek złożony: poczucie niesprawiedliwości łamała, przynajmniej kiedyś, autoironia. Podczas któregoś szkolnego wyjazdu dostaliśmy, jak zwykle zresztą, wspólny pokój: po ustaleniu, że on woli tapczan na prawo od drzwi, a ja ten po lewej, usiedliśmy na wybranych miejscach i po chwili ciszy Jarek z solenną powagą zaproponował: „To co, to porozmawiajmy teraz o mojej twórczości” – i dostał ataku śmiechu, widząc moją minę. Publikował jednak coraz mniej, wiedząc, jako dobry historyk literatury, że następna okazja do zweryfikowania owego rankingu wypada na moment po śmierci zainteresowanych. Sprawdziłem to zresztą: na wieść, że odszedł, umieściłem na fejsbuku jego wiersz z debiutanckiego tomu, świetną Zemstę, zaczynającą się od słów „Jaki odwet wziąć za śmierć niesprawiedliwą…” – i w komentarzach znalazłem wkrótce tyle zachwytów, że może i sam autor poczułby się zakłopotany. Sięgam po to ostatnie słowo nie bez powodu: kiedy na swoim (zamkniętym już) blogu napisałem entuzjastyczne omówienie wiersza Zaprzysiężony, Jarek zareagował wylewnymi podziękowaniami, ale obaj czuliśmy to samo skrępowanie. Jak w stereotypach na temat współczesnych mężczyzn: nie byliśmy sprawni w rozmowach „pa duszam”. Nie wyjaśnił mi nawet nigdy, w jaki sposób łączy delikatność swojej poezji z upodobaniem do Motörhead i innych zespołów heavy metalowych…
Wierszy dawał więc nam coraz mniej, za to esejów pisał sporo, a też zajmował się cały czas czymś innym, niepoetyckim: uczeniem w liceum i na uniwersytecie, dyrektorowaniem w Muzeum Literatury, pracami edytorskimi i krytycznymi. Moje wspomnienia z czasów, gdyśmy z dyrektorem 42. ALON-u, moją obecną żoną i Jarkiem tworzyli zespół polonistów, sprawiają zresztą, że się uśmiecham – nie z rozbawienia, ale z dumy, że w podobnym przedsięwzięciu brałem udział. Mieliśmy odkrywcze pomysły, lubiliśmy się i nie było między nami konkurencji – za każdym z nas szli uczniowie, uważający, że trafili najlepiej jak można. I mogę tylko zapewnić, że nie działa tutaj, przynajmniej nie wyłącznie, mechanizm pamięci pozłacającej przeszłość ponad miarę, dlatego tylko, że jest przeszłością.
Wspólna książka, wspólna szkoła, wspólne imprezowanie, nieraz kilkudniowe… W pewnej chwili nasze relacje z rozmaitych powodów się rozluźniły – i szukając w pamięci, kiedy właściwie ostatni raz z nim rozmawiałem, mam kłopot: chyba było to w Radiu Nowy Świat, dokąd zaprosiłem go, żeby powspominać pierwszą płytę Świetlików. Ale sprawdzam w komputerze i nie, to było we wrześniu 2023 roku, czyli zobaczyliśmy się jeszcze później, gdy jego młodsza córka odbierała świadectwo ukończenia szkoły (matury odbiera się kiedy indziej, w czasie wakacji). Krótka wymiana zdań, cześć, cześć, te rzeczy. Tu nawet konwencja doskonałej pamięci nie pomoże, to ostatnie spotkanie było zbyt zdawkowe.
W tej sytuacji sięgam po wspomniany już wiersz – Splügen, stacja benzynowa – pozwalając wyobraźni zrobić z niego prawdziwe pożegnanie, którego zabrakło, którego prawie zawsze brakuje. Zapewne nie powiedziałby mi tego, co jest w tym wierszu, nawet wiedząc, że odchodzi; jak powiedziałem, w kontaktach bezpośrednich z nim ważniejsza była fizyczna obecność, a słowa pozostawały z pozoru dość błahe, choć niosły sekretne treści, których z założenia się nie ujawniało. Och, miałem już, Kleju, cytować Twoją poezję, ale wciąż krąży mi po głowie anegdota, domagająca się opowiedzenia tutaj, żeby przetrwała, choć ani wzniosła, ani bardzo głęboka, po prostu scenka z codziennego życia, z tego, co dzieje się naprawdę i najskuteczniej przepada.
Jesteśmy na jakimś wyjeździe, gdzieś w Polsce. Idziemy do knajpy, w której zamawia się przy barze. W kolejce zaczynam Ci opowiadać o drinku na bazie likieru Malibu, do którego dolewa się mleka. Była to dla mnie wtedy nowość, którą poznałem u naszej wspólnej przyjaciółki, i od słowa do słowa dochodzimy do wniosku, że zamiast whisky, której chcieliśmy się napić, spróbujemy tego. Ty zamawiasz zatem Malibu, a ja w ostatniej chwili dochodzę jednak do wniosku, że nie – i proszę o szklaneczkę Danielsa.
Idziemy do stolika, rozmawiamy o czymś – nigdy nie brakowało nam tematów do rozmowy – gdy zjawia się kelner. Stawia przede mną ciężką szklankę z grubym dnem, a przed Tobą, z wyraźnym obrzydzeniem, kieliszeczek z białym trunkiem, do którego wetknięte są: papierowa parasoleczka, ciasteczko w kształcie paluszka i zwinięta różowo-seledynowa trąbka. Po czym obrzuca nas obu spojrzeniem pełnym wstrętu i odchodzi. A Ty, po chwili milczenia:
– No, taaak…
To jest jedna z tych scen, które chciałbym pamiętać. Gdyż w moim życiu są także, jak Klej dobrze wiedział, momenty, które wolałbym zapomnieć, bo z tych czy z innych powodów bolą. I w jego Splügen… (w tle Mickiewicz, naturalnie), czytam, jakby na pożegnanie:
aksamitne małżeństwo ze światem, codziennie dotykaj
sprzętów, nie myśl o ogniu, wystrzegaj się płomienia,
zanurzaj dłonie w ziemi, zamykaj drzwi za sobą.
Cytaty z wierszy Jarosława Klejnockiego z tomów: Mr Hyde, Wałbrzych 1999; Oswajanie, Warszawa 1993; W drodze do Delft, Warszawa 1998.