To nie jest nowy problem. Niepokoił Michela de Montaigne’a. Wzdragał się przed podróżą do Wiecznego Miasta, twierdząc, że tam już wszyscy byli, łącznie ze służbą. Chciał koniecznie jechać do Krakowa, ale Henryk z Nawarry zdecydował inaczej. Dzięki temu mamy przenikliwy opis przybycia pierwszego posła Moskwy do Watykanu. Mądrość Montaigne’a w miarę upływu stuleci zadziwia nas coraz bardziej. Czy chciałby jechać do Krakowa, gdyby żył dziś, jest wątpliwe. Przesiadując w Vis a Vis na krakowskim Rynku, odnoszę wrażenie, że jest to miejsce, gdzie jeśli nie wszyscy już byli, to będą. Język włoski jest, po angielskim, tym, który najczęściej można w Krakowie słyszeć.
Kiedy Tadeusz Breza pisał Urząd (1960) i Spiżową bramę (1960), adresował swoje książki do czytelników, których szanse na podróż do Włoch były znikome. Znali ten kraj głównie z neorealistycznych włoskich filmów, które w odróżnieniu od amerykańskich czy francuskich nie miały kłopotów z przekraczaniem Żelaznej Kurtyny. To był czas, kiedy Anna Magnani, Toto i Vittorio de Sica byli najbardziej podziwianymi aktorami z Zachodu. W wyobraźni Polaków w pierwszych dekadach PRL obraz Włoch kształtowało włoskie kino. Jeszcze Józef Dużyk w swoich wydanych w 1985 roku, niepozbawionych bezpretensjonalnego uroku Wędrówkach włoskich bardzo często odwołuje się do znanych polskim czytelnikom włoskich filmów.
Wspomagała ten obraz polityka przekładowa, masowe nakłady powieści Giovanniego Vergi, Vasco Pratoliniego, Alberta Moravii, Ignazia Silonego i Carla Leviego. W czasach restrykcyjnej wobec Zachodu polityki kulturalnej lat pięćdziesiątych
Z dzieciństwa pamiętam szloch na widowni, gdy oglądałem Złodziei rowerów. Nikt z widzów w Rzymie nie był, ale film de Siki nikogo nie przekonał, że skazani na kapitalizm Włosi mają przed sobą bardziej ponurą przyszłość aniżeli obywatele kraju budującego socjalizm. Większość wolałaby, żeby ukradziono im rower w Rzymie, a nie w Warszawie czy Krakowie.
Zasługą Brezy jest, że próbował ten jednostronny obraz powojennych Włoch, który znajdujemy w Biegu do Fragala (1954) Juliana Stryjkowskiego, przełamywać. Może nie tak radykalnie jak Marcin Czerwiński w zapomnianej, ale zachowującej do dziś wartość Lekcji włoskiej (1964). Ta eseistyczna książka kończy stosunkowo krótki okres, kiedy to przestaliśmy Włochom współczuć, że ominął ich realny socjalizm, a zaczęliśmy ich podziwiać i im zazdrościć. Nie tylko dlatego, że stawali się coraz bardziej od nas zamożni, ale dlatego, że lepiej radzili sobie z nieszczęściem, biedą i historią. Tak było już u Jarosława Iwaszkiewicza i tak miało zostać. Zmieniało się tylko jedno. Pobyt we Włoszech przestawał być przywilejem wybranych. Piszący wiedzieli, że ich czytelnicy w sporej części o Włochy się otarli i za bardzo kitu wciskać im nie można.
Piszący dziś o Włoszech, a jest to potężna gromadka, wiedzą, że nie piszą o Amazonii czy Patagonii, gdzie ich czytelnicy nie byli (choć jest to coraz mniej pewne), ale o miejscu i ludziach, o które się otarli. Dlatego starają się opowiadać o tym, co czytelnikom umknęło, zostało zatarte przez stereotyp, jest dalekim tłem selfie pstrykniętego na Forum Romanum.
Pisać o Włoszech nigdy nie było łatwo. W czasach masowej turystyki jest coraz trudniej, ale piszących o tym kraju jest w Polsce coraz więcej. Skracając perspektywę do
Próbujący to czynić najczęściej bronią się erudycją, budowaniem piętrowych ekfraz mających przekonać czytelników o wyjątkowej estetycznej wrażliwości. Inni próbują Rzym ogawędzić. Efekty ogawędzania (to termin Juliana Klaczki) czasami bywają zabawne, jak w przypadku najobszerniejszej wydanej w ostatnich latach książki o Rzymie, Agnieszki Zakrzewicz Rzym. Najpiękniejsze wakacje. Powieść‑przewodnik (2024). Próba połączenia przewodnika z romansem, Rzym jako miejsce romantycznej przygody o walorach edukacyjnych to utopia, a autorkę zapewne natchnęły Rzymskie wakacje z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem.
Mój Rzym. Spacerem po niezwykłych zakątkach Wiecznego Miasta (2023) Magdaleny Wolińskiej‑Riedi próbuje ukazać egzotykę rzymskiej codzienności umykającej wędrowcom podążającym wytartymi trasami, często dowożonym na preferowane przez przewodniki miejsca autobusami. Problem w tym, że zmieniając punkt obserwacji, nadal pozostajemy w klatce wizualności. Całkowicie zawierzamy zmysłowi wzroku. Rzym i Włochy to kalejdoskop obrazów, księga/album „do odczytania”. To łączy wymienione książki, do których dołączyć można Pamięć Włoch Wojciecha Karpińskiego, Włoskie miniatury Adama Szczucińskiego, Drogę do Sieny oraz Cyprysy i topole Marka Zagańczyka. Apologia wzroku łączy się z atrofią słuchu, powonienia, dotyku.
Cytat z Zagańczyka jest emblematyczny: „Przyjechałem do Toskanii podziwiać obrazy. To one miały dostarczyć mi wrażeń. Najsłynniejsze znałem z reprodukcji i licznych opisów”. Być może moja chłonność i wrażliwość na obrazy jest w porównaniu z wymienionymi autorami książek o Włoszech kaleka, ale chętnie pojechałbym tam jeszcze raz, by miejscowych posłuchać. Zdarza się ich słyszeć, gdy czytam Joannę Ugniewską, Jarosława Mikołajewskiego czy Piotra Kępińskiego. Tych, którzy nie poddają się tyranii obrazów i historii, a słyszą Włochów, nie ma wielu.
Cieszy mnie, że miałem szansę oglądać Madonnę Cimabuego w kościele Santa Maria dei Servi w Bolonii i freski Tiepola w Udine, ale to nic w moim życiu nie zmieniło. Bez przypadkowej nocnej rozmowy w pociągu z Bolzano do Rzymu z sycylijskim małżeństwem (jechali przez cały półwysep do rodzinnej Ragusy na pogrzeb) byłbym innym człowiekiem, na pewno głupszym. Rozmowy z Dacią Maraini (jej opowieść o polskiej babci), Ferdinando Camonem (o odejściu kultury chłopskiej) w Krakowie i wieloma bliżej nieznanymi światu kultury Włochami były podstawą mojej europejskiej edukacji, odkrywania własnych polskich idiosynkrazji. Byłem szczęściarzem, miałem włoskich przyjaciół i sąsiadów w Krakowie, Mieście Meksyk i San Jose. Włosi, podobnie jak Polacy, są wszędzie. W Kostaryce, gdzie Polaków sporo, Włochów jest kilka razy więcej. W odróżnieniu od nas są mistrzami spontanicznej rozmowy, która zaczęta od komentowania meczu piłkarskiego czy urody przechodzącej kobiety, może eksplodować witkacowską „rozmową istotną”, która zostaje w sercu.
Nie przeszkadza temu osobliwość, na którą wskazał Alexis Curvers w Tempo di Roma: „Gadatliwi Włosi celują w różnych sztukach, ale z największą wirtuozerią praktykują sztukę przemilczania”. Być może ta umiejętność sprawia, że rozmowy z nimi są przyjazne. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek kłócił się z Włochami.
Piszę o Włoszech, ale problem jest ogólniejszy. Można odnieść wrażenie, że masowa turystyka raczej utrwala stereotypy, aniżeli je rewiduje. Znamy świat coraz lepiej, ale zamieszkujących go ludzi coraz mniej. Poza tymi, którzy podróżników obsługują, jak kelnerzy czy recepcjoniści, miejscowi stają się niewidzialni. Przestali nas interesować.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]