Canetti : Fiodorow : Wogułow : Miłosz : Topol
Śmierć to skandal! Trudno się nie zgodzić, lecz jeszcze trudniej na tym poprzestać. Bo od razu do muru przypiera pluton pytań. OK, spełnimy marzenia, umorzymy ją, uspokoimy, jak On, gdy rozkazał wichrom i jezioru – ale co dalej? Będzie nas coraz więcej. Rozum przestanie być sejsmografem prawd uniwersalnych, Bóg rzuci w diabły zadanie wszechczasów, miłość zerwie z poezją, a poezja, utraciwszy perspektywę eschatologiczną, przejdzie na stronę twierdzeń. I nikt już nie napisze „W moim początku jest mój kres”. Rację istnienia stracą podróż i przekład. Krajobraz zostanie zachwaszczony sensem. Naraz zrobi się gorąco. Przy udziale szalonego inżyniera Wogułowa wysadzimy Himalaje i ogrzejemy wieczną marzłoć. Globalne ocieplenie wskrzesi dodatkowo sto miliardów ludzi. W jakiej postaci wyjdą ze skorupy i z płaszcza? Użyją dostępnej na pasku DNA opcji reload i złożą się sami, z pieśnią na ustach przeciwko śmierci, albo im w tym dopomożemy, sklecimy ich tak, jak robiły to Lekarka i Karla w Drodze do Bugulmy Jáchyma Topola – zszywając atomy do taktu czczej gadaniny. Nikt nie zapyta, czy chcą tej powtórki, nikt nie pomyśli, czy warto ich budzić. Miejsca ubędzie, nas przybędzie. Sto siedem i pół miliarda żywych ludzi na kuli kulącej się z przegrzania. Stłoczeni na szmatce Ziemi, na przestrzeni dziejów, bez chwili do stracenia. Z nadzieją spojrzymy na Marsa, na Księżyc. Czym tam dolecieć? Raczej nie trabantem. Czterysta tysięcy kilometrów od Ziemi. Ćwierć miliona mil. Pomijam szczegół, jakim jest wyjście z atmosfery, przebicie błony, która chroni brud Hominis fetoris przed najczystszą czernią. Z tylu osób można zbudować żywą drabinę i oprzeć ją o Słońce, a co dopiero o Czerwoną Planetę czy Srebrny Glob. Na dole zostaną gapie, dziesięć milionów gapiów. Policzyłem ich na palcach wszechrąk:
Homera, Brodskiego, Stryjkowskiego, Wittlina, Marinettiego, Miłosza.
A Bóg ma tylko jeden palec, liczy do jednego. Dlatego trzeba się spieszyć. (Księżyc ma czas, Mars też, my go nie mamy). Bo jakie znamy alegorie Ziemi, co para się z przeludnieniem? Jej powierzchnia, jak skóra, w paroksyzmie duszących uścisków strząsa z siebie obce ciała. Stwórca, chcąc uwolnić świat od nadmiaru dusz, rozpętuje surowcochłonną wojnę. (Człowiek to brykiet z biomasy. Z człowieka można robić nowe cegły. Z cegieł wznosi się budynki. Budynki się burzy. I od nowa). Jak to czyni? Prosto, kobietą. Tagowi z Austerii – powieści, będącej apologią zamyślenia, bezruchu w zawierusze – Wielki Buchalter zsyła Jewdochę, Ukrainkę od krów i od kreciej roboty sumienia. Cierpiącemu „za francuskie grzechy pradziadów” Piotrowi Niewiadomskiemu z Soli ziemi Zeus (nie mylić z Franciszkiem Józefem) nastręcza sierotę Magdę. Niewiadomski, który jej nie kocha – za to rzeczy martwe tuli tak, jak tonący tuli koło ratunkowe, kiedy rzuci mu się je w niepokonany nurt – żyje z nią na wiarę, czyli na kocią łapę. Nie ma pojęcia, że właśnie w ten sposób, „na łapkach kota”, nadchodzi kres kresów. Tak oto wielkie siły wysługują się jednostką, a historia herosów staje się historią niepiśmiennych kobiet. To nimi Bóg krzewi cichy grzech – ten grzech, najgorszy z najgorszych, woła o pomstę do nieba. Gdy świat ma za dużo na głowie, włosy przerzedza mu wojna-fryzjerka, „jedyna higiena świata” (goli tylko tych, co się sami nie golą). Podobnie było z Troją. Kto pamięta? Syn Kronosa posłał Eris, by na stole weselnym Peleusa i Tetydy rozlała nektar, a o posadzkę roztrzaskała naczynia z ambrozją, której zapach ponoć tłumi smród. On wiedział, że w wonnych oparach jedzenia i picia dobrze widać, komu odbija palma pierwszeństwa. Doszło do szarpaniny, prób przekupstwa (weź władzę, sławę, dmuchaną lalę), sądu kapturkowego, a w końcu […] do wojny.
Orbán – Trump – Platon – Mumonkan – Schrödinger – Lipska
Tak to jest, jak ludziom zachciewa się pokarmu skądinąd. Amwrosia, czyli nieśmiertelność, grozi konfliktem na skalę międzygwiezdną. Najpierw zaczniemy uciekać ku biegunom (i nie pomogą płotki na granicach), potem damy nogę w kosmos, lecz przez jego brzegi też się przelejemy. Co dalej, aż boję się myśleć. Wolę napisać. Kryska, pionowa, z krzyżyka. Poziomą są myślniki, dwukropki… te wieszczki ciągłości. Zapiski, fragmenty, paseczki i strzępki. Kto chce pożyć trochę, zużywać się w takim czy innym tempie, niech stawia na kropkę, na formę zamkniętą. Może być ich wiele, ale nie za wiele, abyśmy nad każdą mogli się pochylić. Albowiem, jak powiada Platon, „z długotrwałego obcowania z przedmiotem, na mocy zżycia się z nim, nagle, jakby pod wpływem przebiegającej iskry, zapali się w duszy światło i zapłonie, już odtąd samo siebie podsycając”. Rzeczy nastawione na długie trwanie kotwiczą nas w „zżyciu” – mamy je przeżywać, ale nie w tym pierwotnym sensie. Są rdzeniem rzeczowników, lecz ulgi nie przynosi rdzeń (niezmiennik), tylko to, co go obrasta, skończoność (zmiana). Na śmierć da się, co najwyżej, ogłosić moratorium. Niekonsekwencją, brakiem logiki. W sobie jej nie przezwyciężymy, możemy jednak zbijać ją z trupa. Dawać jej „znaki” gestami wypisanymi z tożsamości. Raczyć ją anty-wskazówkami, żeby jak najdłużej krążyła po manowcach ciała. Mniej więcej tak to jest w koanie, gdzie mnisi spierali się o kota:
Podnosząc zwierzę do góry, Nansen rzekł: – Mnisi, jeśli potraficie znaleźć właściwe słowo, oszczędzę kota, jeśli nie, zabiję go! – Nikt nie potrafił odpowiedzieć i […] kot został zabity. Wieczorem, kiedy wrócił Joshu, Nansen opowiedział mu, co się wydarzyło. Wtedy Joshu zdjął sandały, położył je sobie na głowę i wyszedł. – Gdybyś tam był – powiedział Nansen – oszczędziłbym kota.
Joshu śmierć przyjmuje do wiadomości, lecz donikądinąd. Wychodząc z sandałem na głowie, krzyżuje szyki ostateczności. Jej triumf jest niepełny. W takim układzie kot staje się kotem Schrödingera, metaforą tych, których nie ma, a są. Jak w wierszu. „Znowu pijemy. / Litr umarłych na stole. / Już nie ma nikogo, / kto jest”.
A! Jeszcze jedno. Mówiąc o tym słowie, Nansen blefował.