03/2024

Wojciech Stanisławski

Przekoszony Hrabal

Przewrotne komplementy („dobrze ci z tymi dodatkowymi kilogramami”) potrafią być groźną bronią, a sztuka ich składania, czyli negging, bywa podobno doskonalona w akademiach skrytobójców. W świecie recenzentów i krytyków do najpopularniejszych morderczych komplementów należy termin „proza środka”. „Sprawny przekaz, wyraziste postaci, wartka narracja, przyjemne w odbiorze” – to prawdziwe pocałunki śmierci, które złożyć można na lakierowanych okładkach debiutów wydawniczych, wywołując rozpacz i palpitację serca ich autorów.

Mam nadzieję, że Hubert Klimko‑Dobrzaniecki – autor doświadczony, co z niejednego pieca (w tym islandzkiego) chleb jadł, ma twardszą skórę niż debiutanci, nie sposób bowiem, pisząc o Fisharmonii, uniknąć którejś z wyżej przytoczonych pochwał. To proza sprawna, żywa, elastyczna, różnorodna, łącząca monologi bohaterów z krzyżowaniem perspektyw, ba, splątaniem wątków w czasie, na tyle jednak nieskomplikowanym, że czytelnik po dwóch kwadransach lektury może zaproponować ich prawidłową sekwencję, czując podobną satysfakcję co po rozwiązaniu szarady czy logogryfu w niedzielnej gazecie. Co więcej, jest to proza opisująca zarazem czule i ironicznie konkretny dolnośląski mikrokosmos: bodaj czy nie rodzinną Bielawę, jawną bohaterkę debiutanckiego zbiorku opowiadań Klimko‑Dobrzanieckiego i kryptobohaterkę, czułe tło kolejnych powieści?

To proza, której bohaterowie zwykle balansują na pograniczu nieporadności, przyzwoitości i groteski, często osuwając się w stronę tej ostatniej – choć nadal jest to groteska wolna od nieprzyzwoitości, groteska odwołująca się do podstawowego źródła komizmu, czyli napięcia między naszą cielesnością a duchem: ot, emblematyczny gorący ziemniak wpadający podczas posiłku w pludry pastora, który Czesław Miłosz dostrzegł i sławił później u Laurence’a Sterne’a. U Dobrzanieckiego mamy dociekania w dziedzinie flatulencji, które budzą szacunek swą fachowością, ba, flatulencji w służbie Polihymnii, w dodatku z odcieniem patriotycznym… Do tego wykonane do spółki z księdzem salto podciętego trębacza do świeżo wykopanego grobu, mamrotane z tuzinem szpilek w zębach krawieckie monologi o komunijnych garniturkach w kolorze kawy z mlekiem, stosunki małżeńskie i akty nierządne, „ciocie” pojawiające się w domach po wyjeździe mamy do sanatorium i stające na straży domowego ogniska panie przedszkolanki. Bohaterowie, których opisać by można, niczym plebejuszy w komedii, słowem określającym ich pozycję zawodową: to nie tylko Trener, lecz także Fircyk, Matka, Proboszcz, Kelner… Słodycz i smutek patriarchalnej europejskiej prowincji, rozpiętej między Federico Fellinim, Emirem Kusturicą, Sławomirem Mrożkiem i Bohumilem Hrabalem. O właśnie, „polski Hrabal”, jeszcze takim frazesem można by zamordować współczesnego autora piszącego o smutnym środkowoeuropejskim miasteczku w kotlinie.

Hubert Klimko‑Dobrzaniecki jest jednak zbyt doświadczonym (i zbyt dobrym) pisarzem, by nie być świadomym ryzyka, że przylgnie doń etykieta „polskiego Hrabala”. A jednak nadal spisuje sceny i życiorysy poprzez monolog narratora, który tak się zapędza, że czasem nie wiadomo, czy wpadł w ciąg skazu, dygresyjnej gawędy bez końca, czy prowadzi go po prostu radość pisania: „napisana sarna biegnie przez napisany las”, a nowy kelner w knajpie „starał się bardzo. I właśnie dlatego, że się bardzo starał, szło mu fatalnie. Co chwila upuszczał na podłogę a to łyżeczki, a to noże, a to widelce, a to kartonowe podstawki pod piwo”.

Na pozór to skojarzenie z Hrabalem jest banalne, powierzchowne, chybione i świadczące o słabym oczytaniu oceniającego, były przecież dziesiątki pisarzy, którzy opisywali w XX wieku „zwykłych ludzi”, ich zamknięcie, niczym w słoiku, w ciasnej kondycji, rodzinie, miasteczku i to, że czasem w tym słoiku, trochę jak w doniczkowych „biosferach”, wyrasta roślina olśniewająca albo zdumiewająca, poezja lub groteska.

Klimko‑Dobrzaniecki wyraźnie podejmuje grę z tą formułą, wprowadza do niej istotne modyfikacje: echa wielkiej historii (wojnę, Zagładę, ale i najosobliwsze mniejszości środkowoeuropejskie – w jego poprzednich książkach na Dolnym Śląsku pojawiali się, tak jak w dziejach, uchodźcy z północnej Grecji, w Fisharmonii pojawiają się, via Bukowina, koligacje z Rumunią), kokietuje – po trosze treścią, ale przede wszystkim dedykacją – zbieżnościami z własną biografią. Owocem tego jest szczególnego rodzaju „hrabalizm” – trochę przekoszony, trochę przesunięty w stosunku do pierwowzoru, jakby pociągi pod specjalnym nadzorem wjechały na inny tor, prowadzący na peron 9 i ¾. Ten „dolnośląski Hrabal” jest bardziej gorzko‑słodki niż słodko‑gorzki, niekoniecznie kończy się przebaczeniem, rozpięty jest między międzywojniem i PRL a III RP, podszyty namiętnościami politycznymi, które Bohumilowi były obce. A jednocześnie wciągający jest jak tygodniowy urlop w podgórskim miasteczku, gdzie padał deszcz, nudziliśmy się i narzekali – by wspominać go potem przez wiele lat.

To „przekoszenie”, tę grę ze skojarzeniami, z fałszywą czasem pamięcią prowincji nieźle wyraża okładkowe zdjęcie – choć zapewne wybrane przez wydawcę, nie przez autora. W doskonałym, zdumiewająco ostrym (Photoshop?) kadrze widać spieszącą gdzieś pannę młodą, młodego mężczyznę z fircykowatą bródką z końca lat sześćdziesiątych minionego wieku, oglądającego się za nią ciekawie, na pierwszym planie – kocie łby i porzucony wózek, na drugim – zaniedbaną trochę, kiedyś świetną fasadę domu i spękane, chamskie PRL‑owskie płyty chodnikowe. To mógłby być kadr z filmu nakręconego na podstawie Fisharmonii (może powstanie?), tak mogłaby wyglądać Bielawa.

Mogłaby, ale jest inaczej. Okładkowe zdjęcie pochodzące z zasobu Getty Images zrobił Chuck Fishman – legendarny, sędziwy już nowojorski fotografik, który po raz pierwszy zaczął bywać w Polsce pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku, usiłując dokumentować życie ostatnich polskich Żydów, czego pokłosiem była wystawa i album Polish Jews: The Final Chapter (1977). Zdjęcie (nr 1092187966 w katalogu Getty’s) przedstawia, jak dowiadujemy się z metryczki, pannę młodą wychodzącą z kościoła w Łowiczu. Rok 1979. Wózek być może zaaranżowany.

Łowicz, nie Dolny Śląsk. Dekada później, niż wskazywałaby moda (czas w Łowiczu wolniej płynie). Klimko‑Dobrzaniecki, nie Hrabal. Ale ostry kadr zostaje, wypalony w pamięci.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki: Fisharmonia. Snówpowiązałka.
Noir sur Blanc,
Warszawa 2023, s. 200.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.