„Godzinka”? Gdyby nie znał siostry Wrigley, posądziłby ją o brak empatii.
– Rozumiem, nigdzie się stąd nie ruszam – odparł, poprawiając poduszkę pod głową.
– Cieszy mnie to. Wie pan, panie Patterson… – siostra nachyliła się nad nim, roztaczając miłą, różaną woń – …zdarza się, że uciekają – dodała szeptem.
– Pacjenci?
– No przecież, że nie personel! – żachnęła się, wodząc wzrokiem po maszynie. Zanotowała odczyt kilku parametrów, po czym ruszyła ku drzwiom.
– Tu nie będzie takiego problemu – zawołał, lekko zmieszany.
Siostra odwróciła się z poważną miną.
– Wiem, panie Patterson. Mówiłam to panu nie raz, ale powtórzę: jest pan wielkim człowiekiem.
Drzwi cicho kliknęły.
Ja, wielkim człowiekiem, pomyślał Patterson. Ponura niedorzeczność! Żaden wielki człowiek nie poddałby się przeniesieniu. To mógł uczynić jedynie ktoś przezroczysty. Nierokujący. Ktoś taki jak on.
Machinalnie sięgnął po teczkę. Jeszcze raz przejrzał akta procedury. Zgody, zaświadczenia… jest! Skan formularza obdarowanej.
– Deborah Boyle – rzucił na głos, jakby chcąc ją przywołać.
Oczywiście wiedział, że to niemożliwe. Kobieta siedziała w pokoju obok, podpięta do drugiego końca aparatury.
Rzucił okiem na fotografię. Szara, wychudzona twarz o mądrych oczach. Nędzny, kasztanowy puszek, będący wspomnieniem dawnej fryzury. Przy szpitalnym łóżku stały jej dzieci, uśmiechając się smutno. Mandy, Susan, George – wyrecytował z pamięci. George był najmłodszy. Przypominał Pattersonowi samego siebie, z czasów młodości. Rachityczny blondynek; tak blady, że można by policzyć każdą żyłkę.
Ach, Deborah, czy to dlatego padło na ciebie? Nie przez twoje wybitne osiągnięcia kardiochirurgiczne? Nie przez nagłą śmierć w boju twojego dzielnego męża? Nie przez groźbę osierocenia tej uroczej gromadki?
Naprawdę chodziło o to, że zobaczyłem w nim siebie?
Patterson przełknął żółć. Mimo silnych środków przeciwbólowych wciąż czuł niektóre z igieł wbitych w nogi. Nacisnął pomarańczowy guzik.
– Tu jeżozwierz Patterson. Dolne kolce świerzbią. Da mi siostra więcej tego makowego cuda?
Chwila ciszy. W końcu aparatura pyknęła, uwalniając ciecz do jednej z rurek.
– Gotowe, panie Patterson. Za moment powinno być lepiej. W razie czego proszę dzwonić.
– Dziękuję.
Istotnie, ból zelżał. Spojrzał na zegar – czterdzieści pięć minut.
Teczka wypadła mu z rąk. Dokumenty rozsypały się na podłodze. Wśród nich dostrzegł inne fotografie. Na ich widok przewróciło mu się w żołądku.
Garry Trott. Legendarny kierowca wyścigowy. Hojny darczyńca lokalnego hospicjum. Żona i córka. Panie, świeć nad jego duszą.
Mary Ann Peckers. Dwudziestopięcioletnia gwiazda filmowa. Chodząca inspiracja dla podopiecznych domów dziecka – była wszak jednym z nich. Chodząca, dopóki nie padła na chodniku pod ulubioną kawiarnią. Patterson nie wiedział, czy dalej podtrzymują ją przy życiu. Na fotografii – wciąż uśmiechnięta, o skórze błyszczącej młodzieńczym blaskiem.
Byli też inni – Patterson dostrzegał fragmenty postaci usiłujących przebić się od spodu, jakby wciąż liczyły na zmianę decyzji. Ucho Toma Brooksa; fragment falowanych włosów, należących do córki Belindy McCarthy; silne ramię porucznika Colby’ego O’Hary. Istna Guernica, pomyślał gorzko.
Odwrócił głowę ze wstrętem. Każde z nich było godne. Zasłużyli na przeniesienie – nie byli przezroczyści.
Maszyna pyknęła po raz kolejny. Rurka biegnąca do klatki piersiowej wypełniła się białawym roztworem. Zakręciło mu się w głowie.
Przez chwilę miał wrażenie, że znowu jest porządnym człowiekiem. Miał dziewiętnaście lat i dryfował u wybrzeży Majorki. Długie palce u stóp przysłaniały zgromadzone na horyzoncie statki. Słońce zniknęło i poczuł na ustach mokry pocałunek. Dziewczyna o wężowych oczach nachyliła się nad nim, szczerząc lekko nierówne zęby. Wysoka fala przykryła ich głowy. Śmiali się, wypluwając słoną wodę. Upewniła się, że są sami, po czym rozwiązała bikini. Zadrżał i dotknął chłodnej, jędrnej jak agrest piersi.
– Panie Patterson, pół godzinki. Zna pan procedurę: senność i lekkie oszołomienie to normalna…
Nie słuchał siostry Wrigley. Chciał wrócić na Majorkę. Jednak nie było mu to dane. Oto bowiem spoglądał z okna swojego mieszkania przy rzece. Dziewczyna o wężowych oczach odchodziła. Na ustach, zamiast słonych pocałunków, czuł teraz krew przygryzanych warg. Wiedział, że nie cofnie wypowiedzianych w gniewie słów. Paskudnych jak bzyczenie szerszeni. Wciąż lekko się garbi, pomyślał. Kto ją teraz będzie poprawiał?
Aparatura pyknęła, ale Patterson nie dostrzegł żadnych zmian w pracy rurek. Zrobiło mu się tylko okropnie zimno. Wnętrzności zacisnęły się w nieprzyjemny sposób, jak tuż przed nadejściem biegunki. Chciał zapytać siostrę Wrigley, czy to normalne, ale nigdzie nie widział guzika.
Zobaczył za to resztki swojego przezroczystego życia. Wielowymiarowe klisze odczuć, czynów, decyzji i zdarzeń zatapiały jego umysł. Niczym czarna toń, wlewająca się na pokład statku, gdy nie ma już nadziei na dobicie do brzegu.
Matka nadstawia policzek do pocałunku; w końcu nie będzie jej przez cały miesiąc. Ściska ją nieporadnie, odchodzi.
Aparatura pyka.
Kelnerka przynosi mu piwo i paluszki. Wypija łyk. Jest rześkie, lekko owocowe. Kątem oka zerka na dziewczynę. Długie, czarne włosy; lewą rękę pokrywają zgrabne tatuaże. Uśmiecha się zachęcająco, ale on odwraca głowę i wraca do sprawdzania prognozy pogody. Nie ma czasu na głupoty.
Kolejne pyknięcie.
Wchodzi do restauracji. Jest sam, nie potrzebuje nikogo. Siada przy stoliku. Jakiś gość podaje mu menu. Nie patrzy kelnerowi w oczy. Bo i po co? Zamawia to co zwykle: jakiś kotlet, jakieś ziemniaki i jakąś surówkę. Zjada i płaci jakąś kartą. Wychodzi. Czy w ogóle był w tej restauracji?
Aparatura zaczęła huczeć. Z oddali usłyszał głos siostry Wrigley. Coś o życiu i piętnastu minutach. Patterson potoczył błędnym wzrokiem. Z przerażeniem dostrzegł, że wszystkie rurki wypełniła przezroczysta ciecz; w dodatku zmienia się kierunek przepływu.
Jęknął cicho. Z całego serca pragnął, by choć jedna rurka miała jakąkolwiek barwę. Czy krew nie była czasem czerwona?
Wyobraził sobie, że jest z nim dziewczyna o wężowych oczach. Znów trzyma jego zimną dłoń i muska zbielałe wargi.
Gdyby bardzo chciał – może mógłby ją odnaleźć? Derrick Columbus! Tak, stary druh ze studenckich czasów… On może coś wiedzieć!
Ciekawe czy wciąż się garbi? To nawet urocze.
Aparatura ryczy jak startujący samolot.
Patterson żałuje, że nie ma z nim matki. Z pewnością pogłaskałaby go czule po przezroczystym policzku i dodała otuchy. „Bądź dzielny, synku”, tak by powiedziała. A taki był dla niej paskudny. Zimny jak kostki lodu wrzucone do podłej whisky. Kiedy ostatni raz był na cmentarzu? Boże, trzeba przypilnować, czy wszystko jest opłacone. Te hieny gotowe przekopać jej grób!
Silnik maszyny powoli zwalnia. Ciecz w rurkach płynie leniwym strumieniem.
Patterson rozdziawił suche wargi, niczym smutna ryba wyjęta na brzeg.
Chciał patrzeć w oczy. Uśmiechać się i całować. Opowiadać.
Chciał być człowiekiem, a do tego trzeba żyć.
Rozwścieczony, zamachnął się, chcąc zerwać szereg rurek. Do diabła z tą cholerną przezroczystością, pomyślał. Uwolnię się i wymknę. A potem sobie usiądę i jeszcze raz wszystko przemyślę.
Ręka nie uniosła się choćby na milimetr. Maszyna zamilkła. W rurce pozostała ostatnia kropla. W silnym świetle mieniła się mocą barw.