Obraz oceanu, przywodzący na myśl Josepha Conrada oraz Williama Turnera, wydaje się nie przystawać do pisarstwa Myśliwskiego, którego skłonni jesteśmy osadzać w realiach kontynentalnych. Warto jednak mieć na uwadze chociażby to, że mały Piotruś z Widnokręgu nosi ubranko marynarza, a marzeniem jego rodziców jest wyjazd nad morze, byle tylko wojna się skończyła – marzenie to spełni zresztą ich syn, który nad morze uda się w towarzystwie własnego syna, nad to morze, które się jego matce śniło, tak że statkiem płynęła, a „fale były pod niebiosa”, i które pasjami lubiła Anna, narzeczona. Co więcej, żywioł wody, pod każdą postacią chciałoby się rzec, jako jedna z zasad bytu, jest niezwykle istotny dla tych światów – czy to jako deszcz wywołujący ogromne powodzie i każący wyposażyć się w parasole w Uchu Igielnym, czy to w formie opozycji pomiędzy niegdysiejszą rzeką Rutą, której już nie ma, mimo że kiedyś była rybna i sprawiała wrażenie, że płynęła przez całą dolinę, a obecnie istniejącym zalewem, nad którym człowiek (znowu on!) wybudował domki letniskowe w Traktacie o łuskaniu fasoli. Czy także jako (przedłużmy chwilkę przyjemność owych przytoczeń) ocean oddzielający Europę od Ameryki, do której zwiał dziadek Łukasz po zabiciu niedobrego karbowego i do której wkrótce wyruszyła jego żona, babcia Rozalia – dla jej nieszczęścia, bo kiedy na wodzie zerwała się wielka burza, „wichry wyć zaczęły niby stada głodnych wilków”, tak że w końcu statek „pękł na pół i utonął”.
Jest to jednak nieskończoność przepuszczona przez jednostki, byty konkretne i, na pozór, w wymiarze materialnym, skończone, istniejące tu i teraz. Nieskończoność ujawniająca się poprzez doświadczenie jednostek, jednostki. To pojedynczy człowiek i to, jak doświadcza on rzeczywistości, są tu miarą świata i w tym sensie człowiek nie jest zwykłym elementem składowym rzeczywistości, gdyż wciela on zasadę jej odczuwania i przekształcania – będąc depozytariuszem jedynej w swoim rodzaju perspektywy. Jawi się on jako byt duchowy, wyrastający na krawędzi rzeczy i na nie spoglądający z owej cienkiej, niematerialnej linii jego osobistego i niepowtarzalnego widnokręgu. Z drugiej strony człowiek podlega jednak wszelkim drgnieniom tego świata, niczym oscylograf, sejsmograf reaguje na wszystkie jego bodźce i podniety, a egzystencję swoją rozpatruje jako dług zaciągnięty u innych – rodziców rzecz jasna, rodzicieli i żywicieli, ale także wszystkich istot i zjawisk – psów, deszczy i gwiazd na nieboskłonie, ciesząc się na przykład, kiedy rok jest miodny, a nalewka z suszonych śliwek węgierek, po odpowiednio długim odstaniu, nabiera rubinowego koloru, tak że promienie światła załamują się w niej jak w szlachetnym krysztale. W ten sposób człowiek poddany jest ciśnieniu sił zewsząd na niego napierających – lecz to on stanowi siedlisko, w którym te siły się spotykają, by – niczym wspomniane przed chwilą promienie słoneczne – zostać przez niego odkształcone i przerzucone dalej.
Prawda – zdaje się uparcie powtarzać Myśliwski – nie istnieje niezależnie od pojedynczego człowieka. To w nim ona kiełkuje i tylko w nim wydaje swoje owoce, co oznacza, że ilekroć staramy się ją szczelnie zamykać w wyabstrahowanych pojęciach, systemach, konstruktach, bytach, porządkach takich jak choćby wojna (w ogóle), rodzina, społeczeństwo, państwo, sądy, idee itd., to z Myśliwskim zrywamy, zostawiając go w tyle za sobą, odbijającego się coraz bardziej mikroskopijnie w bocznym lustereczku. Prawda, którą pisarz pragnie się z nami podzielić, ma to do siebie, że załamuje się w człowieku indywidualnym, a jej, by tak rzec, orędownictwo jest nieodłącznie związane z owym pojedynczo-ludzko trybem istnienia. Owa pojedynczość, krystaliczna poszczególność to także cecha struktur, w które uwikłana jest jednostka – odnosi się do rodziny, wsi, miasta, zespołu ludzi, znajomych czy współpracowników oraz kontrahentów bohatera przekształconego w międzyczasie w ja-opowiadacza, przede wszystkim zaś we wspólnotę kochanych przez niego istot. Za każdym razem są to ludzie konkretni, stanowiący byty wcielone, nie jakieś abstrakcje, utopijne wyobrażenia czy projekty. Widać to dobrze na przykładzie notesu z nazwiskami z Ostatniego rozdania. Fakt, że po latach trudno uporządkować ten galimatias nazwisk, adresów i numerów telefonu – bo wiele tych danych straciło aktualność i rozpływa się obecnie we mgle, przez co całość przechodzi w abstrakcję – staje się źródłem udręki i ciągłych rozterek, głębokiego niepokoju ja-opowiadacza. Jednak rozpatrywana od tej strony twórczość Myśliwskiego to hymn radosny, albowiem głoszący, iż nie ma ludzi ani nawet zjawisk, chwil ważniejszych oraz mniej ważnych – każdy człowiek, każde zjawisko i doświadczenie zasługują na jednakową uwagę, jednakowo ważą, skoro są, dzieją się, stając się, przez to trwać będą wciąż, choćby pod formą pamięci, nie tylko ludzkiej, ale także osadzającej się jakoś w samej materii, tkance, energii świata. „Powiem więcej, według mnie, stworzeni jesteśmy przez pamięć. Nie tylko my, świat w ogóle”. Wszelako doprecyzujmy, iż u Myśliwskiego świat nie ukazuje się nigdy „w ogóle” – „na razie” owszem, jak czytamy w Uchu Igielnym, do czego zaraz powrócimy, ale w ogóle – nigdy. Skupiając się na szczegółach – przepisach kulinarnych, wybitym oku wiejskiego psa Kruczka – Myśliwski szerokim haustem wciąga cały świat, to jest jego nieskończoność, a nieskończoność ta znosi (sztuczny lub, jak kto woli, powierzchowny, czy nie zawsze jakoś w blichtr popadający?) podział ma centra i peryferie, poszczególność i uniwersalność. U Myśliwskiego cały świat, każdy jego skrawek, to jedno wielkie centrum, mimo że zewsząd popękane i kruszejące, zagrożone w każdej chwili rozpadem.
Idąc dalej, powiedzmy, że za każdym razem chodzi o misterium czasu i przemijania. Wszelako przemijanie to nie jest rozpatrywane w trybie nostalgicznym, czyli jako bezpowrotna utrata czegoś, co kiedyś było, a czego już nieodwołalnie nigdy być nie może. Nie. Przemijanie, które Myśliwski czyni budulcem swoich powieści-opowieści, okazuje się formą przemiany oraz zamianą ról, ciągłym zamienianiem się rolami, jak wtedy na przykład, gdy syn staje się ojcem, a ojciec synem jego czy w Uchu Igielnym przesłuchany przesłuchującym (zarówno w początkowej scenie, jak i później, gdy młody zamienia się miejscem ze starym, swoim późniejszym wcieleniem, i na odwrót, kiedy obaj ze sobą prowadzą dialog, każdy usiłujący wyczytać drugie dno słów rozmówcy, przeniknąć jego myśli). Pamiętamy także, jak w Traktacie… syn ofiary stawał się nieoczekiwanie synem oprawcy. W Uchu Igielnym zjawisko podciągnięte zostaje na poziom wiedzy teoretycznej: „Wszystkie role są przecież wymienne, a nietrudno sobie wyobrazić, że w każdej moglibyśmy się odnaleźć. […] Trzeba by sobie okazać więcej zrozumienia, że przy innych okolicznościach moglibyście być mną, a ja wami, chociaż to wbrew regulaminowi”. Paradoksalnie, przemijanie, dzięki temu, że rozgrywa się ponownie i już inaczej w czasie (teraźniejszym) opowieści, siebie przezwycięża, zyskując przy tym moc zapładniania przyszłości, w której osadzona jest każda nowa lektura. Wystarczy zwrócić uwagę na to, jak kompozycja tych powieści-opowieści igra tym, że po oznajmieniu, iż jakaś postać zmarła, co i rusz, jakby przekornie, będzie ją się wskrzeszać poprzez liczne nawroty do czasów wcześniejszych, tak iż w końcu czytelnik się gubi i traci pewność, które postaci jeszcze żyją, a które nie – można powiedzieć, że Ucho Igielne tylko kontynuuje tę linię rozwoju, tworząc figurę współistnienia starszego z młodym, ale także zmarłego z żyjącym (skoro starszy człowiek o lasce umiera, potykając się już w pierwszej scenie).
Mimo iż utwory Myśliwskiego wykazują dużą konsekwencję w drążeniu oraz twórczym przerabianiu podstawowego – zaryzykować można stwierdzenie – wątku czasu i przemijania-przemiany, wyznaczyłbym pewien próg w jego traktowaniu. Próg ów – w moim przekonaniu – następuje wraz z ukazaniem się Traktatu o łuskaniu fasoli. I tak w ogólnym cyklu powieści dałoby się wyodrębnić pewien podcykl – obejmujący również Ostatnie rozdanie oraz Ucho Igielne – któremu Traktat… daje początek. Nie, żeby nastąpiła ostra, radykalna zmiana, nie. Chodzi tylko o nieco inne rozłożenie akcentów i o zmianę dominanty – powiedzmy – z takiej, w której przestrzeń stanowiła jeszcze w miarę spójny układ odniesienia, na taką, która ową przestrzeń coraz śmielej rozwarstwia i kawałkuje, wiążąc ją ściśle z czasem i jego przemianami. „Nie powinno się odwiedzać dawnych miejsc, bo to nie są już te same miejsca. Miejsca, jak wszystko przemijają” – czytamy w Uchu Igielnym. Zmianę dominanty widać wyraźnie na podstawie różnicy rysującej się pomiędzy „widnokręgiem”, ale również „nagim sadem”, „pałacem” i „kamieniami” układającymi się w stos, czyli pojęciami o dominancie przestrzennej, a „łuskaniem” oraz „ostatnim rozdaniem”, czynnościami jawnie już osadzonymi w czasie. Przy czym Ucho Igielne, które także przecież stanowi obiekt przestrzenny, przez swoje konotacje (związki ze średniowieczem, zanurzenie w historii, zarówno miasta, jak i jego mieszkańców) przechyla szalę w stronę czasu właśnie, chociaż równie dobrze można by uznać, że wprowadza równowagę pomiędzy tymi dwoma wymiarami. Podobnie zresztą czynił Traktat…, gdzie początek wywołany był przemieszczaniem się w przestrzeni („Przyszedł Pan…”), ale szybko tok zdarzeń przestawiał się na podróż w czasie: „A jakże, łuskaliśmy i my, dzieci”, i to takim, w którym miejsca traciły swoją spójność (rzeka Ruta przestała istnieć, wieś została gwałtownie zniszczona podczas wojny). W Ostatnim rozdaniu zaś pierwszym gestem ja-opowiadacza jest skok, nur w przeszłość: „Zacząłem naturalnie od litery A”. Ucho Igielne momentalnie splata czas i przestrzeń oraz to, co było, z tym, co jest teraz – zarówno w planie samej opowieści, jak i w planie fabuły, skoro czasy (stalinowskie), kiedy „handel [był] zakazany” zderzają się z czasem, w których „ruchome schody” są czymś powszechnym podobnie jak „supermarkety”. Wszystko to dzieje się równocześnie, w symultanicznym wymiarze, choć jednocześnie granica pomiędzy starością i młodością bohatera-opowiadacza pozostaje odczuwalna. Można powiedzieć, że w pierwszych utworach czas zdawał się bardziej związany z określonym miejscem. Z rodzinną wsią i jej okolicami, tytułowym „nagim sadem”, pałacem, ze wsią Szymona Pietruszki, przez którą niegdyś szła droga, obsadzona akacjami, zanim ich nie ścięto piłami, by wybudować nową drogę, przystosowaną do ruchu samochodowego. Z Rybitwami i miastem leżącym na szczycie wzgórza, do którego wspinają się schody. Przełom następuje stopniowo – w Kamieniu na kamieniu oraz Widnokręgu widać niektóre jego zwiastuny (a to wyjazd braci oraz wojenna włóczęga Szymona, a to przeprowadzka Piotra w wieku dorosłym), lecz to w Traktacie… dopiero już nie tylko czas, ale również sama przestrzeń ulegają rozlicznym, niekiedy dramatycznym, pęknięciom, przetasowaniom niczym karty do gry w pokera. Pomimo tych niuansów i różnic skali wszystkie utwory, jak rzekłem, traktują o misterium czasu i przemijania, z którego opowieść narratora wysnuwa i wytwarza egzystencję wtórną, innego rzędu, utkaną ze słów.
Owo przeciwstawienie (i zbliżenie, zrównanie) młodości i starości to nawiązanie do pewnego stałego i równie tajemniczego motywu – odzywa się on kilkakrotnie fortissimo w Uchu Igielnym, lecz pojawia się już we wcześniejszych utworach – mam na myśli motyw dwóch połówek i przepołowionej czy też pękniętej na więcej kawałków jakiejś pierwotnej jedności: „W każdej jedności skrywa się rozpacz” – czytamy w Ostatnim rozdaniu. Ale skoro jedność oznacza rozpacz, to jej pęknięcie, przepołowienie nie jest upadkiem i klęską, lecz szansą – zdaje się sugerować Myśliwski. Szansą na życie i odżycie, na odnowę. Na nowe życie, narodzenie się na nowo. Motyw odseparowanych i niezbornych połówek (nie zaś kawałków w dowolnej liczbie) odnajdujemy w Uchu Igielnym za pośrednictwem piersi Cyganki, z których jedna wydaje się dużo większa niż druga, oraz fryzjera Stanisława, który ostrzygł bohaterowi tylko lewą stronę głowy, a potem mimo starań „nie dało się całkiem wyrównać prawej do lewej „tak że [bohater] czuł się trochę jak kaleka z [tak] nierównymi włosami”. Jedno z najbardziej wyrazistych wcieleń tego motywu stanowi brama wyłaniająca się z mgły jadącemu samochodem opowiadaczowi na początku Traktatu o łuskaniu fasoli: „W pewnej chwili wyłoniła się z mgły nad drogą brama. Właściwie zajaśniała. Łańcuch podobnych, co w oknach, mdłych światełek znaczył ją od pobocza z jednej strony i piął się ku górze, gdzie nad środkiem drogi urywała się ta jedna świecąca połowa półkola. W drugiej, zgasłej, pewnie żarówki się przepaliły czy może przewód się przerwał. I w tej świecącej się połowie półkola jaśniało jedno słowo: Witaj. Napis musiał być dłuższy, lecz z tą drugą połową zgasł”. Ale samo Ucho Igielne również uosabia niesymetryczny podział na dwie połówki: „[…] niektórzy, doszedłszy do Ucha Igielnego, przystawali, jak gdyby w połowie życia, bo przeważnie wtedy nachodzą nas pierwsze lęki przed przyszłością i zaczyna człowiek oglądać za przeszłością. A Ucho Igielne znajdywało się mniej więcej w połowie schodów”. Można powiedzieć, że tam, gdzie wślizguje się pęknięcie i opozycja, tam powstają warunki sprzyjające tworzeniu rozlicznych uzupełnień, prób uzgodnienia – każde rozłamanie się jedności stanowi szansę jej twórczego przeformułowania. Tym samym przechodzę do drugiej połówki twierdzenia o czasie, która – jak rzekłem – na pozór wydawać się będzie przeciwstawna wobec tej pierwszej. Czas nas obejmuje zewsząd. Nasze życie przebiega nie wyłącznie ani przede wszystkim nawet w przestrzeni, tylko w czasie. To właśnie z tkanki czasu składa się nasz umysł. Umysł ma bowiem to do siebie, że dojrzewa, a jest to proces z gruntu czasowy. Dojrzewając zaś, integruje i przetwarza wszystkie elementy przeszłości. Przejmuje w spadku doznania, przeżycia, wiadomości i w trybie nieświadomym jest zasilany nieustannie (niekoniecznie zaś zdeterminowany), kształtowany przez to, co było, wszystko to, co go poprzedza. W tym sensie zresztą należy uznać, że to, co było, znajduje się dopiero przed nami, ponieważ stanowi budulec czekający na przeróbkę przez umysł: „Przeszłość nas wyprzedza, musi Pan to wiedzieć, ciągniemy się za nią. Bo któż by nadążył za swoim życiem”. Chcąc posunąć się do przodu, człowiek stawia swoje kroki, a swoje poczynania określa wobec przeszłości, wobec tego, co było i co nadal stanowi (lub stanowić powinno) inspirację dla tych wszystkich, którzy nadeszli później. Chodzi w pierwszej kolejności o rodzicieli, ojca i matkę, dziadków, przodków – szerzej zaś o wszystkich umarłych. Bo człowiek żyjąc, umiera, umierając zaś, z każdą chwilą, można by rzec, przemienia się, przekształca w… czas. A czas to nurt, w którym człowiek, jednostka płynie przez życie. Czas to zdeponowana, zmagazynowana energia, a powołaniem człowieka jest przyjęcie roli jej depozytariusza oraz twórczego „przetwórcy”, choć człowiekowi nie zawsze chce się podjąć to wyzwanie. Istnieje wiele sposobów pozbywania się czasu, odwracania się plecami do niego, z czego Myśliwski sobie lekko podrwiwa, jak się zaraz przekonamy.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]