07-08/2024

Włodzimierz Antkowiak

Przy wejściu na Bartężek

Pamięci Sławka Grabowego


Łódź nosząca niegdyś dumną nazwę „Hardrade” nazywała się teraz „Jaktalala”, co sporo mówiło o jej nowym właścicielu. Poprzedni, jakiś emerytowany major policji z Elbląga, podobno antyterrorysta, który pływał na niej przez kilka lat, starał się upodobnić ją do amerykańskiej kanonierki, możliwie dokładnie takiej, na jakiej w Czasie apokalipsy Martin Sheen płynął w górę Mekongu, aby zabić Marlona Brando. Teraz łódź zmieniła maskujące barwy na poziome, bijące po oczach żółte, zielone, niebieskie i czerwone pasy, co przypominało malowanie słynnych luzzu, rybackich łodzi, które można zobaczyć na Malcie. Być może nowy właściciel odwiedził kiedyś wyspę jako turysta, może bywał czy był żeglarzem morskim albo też zobaczył luzzu w telewizji lub w internecie i spodobały mu się ich bajkowe barwy.

Patrzyliśmy teraz na „Jaktalalę” z bosmanem, wchodząc powoli na pływającą keję, podczas kiedy łódź zawracała w zatoce i przepływała wzdłuż kołyszącego się na fali pomostu, kilkanaście metrów od nas, wracając na główny szlak kanału. Widzieliśmy, że nowy właściciel stoi w sterówce i nieruchomo patrzy przed dziób, całkowicie nas ignorując. Jedna z czterech osób siedzących na ławkach w kokpicie, jakaś młoda kobieta, pomachała nam, a my odmachaliśmy. Na pieńku mieliśmy z właścicielem „Jaktalali”, nie z jego gośćmi. To znaczy bosman miał, bo ja widziałem go drugi raz w życiu, raz na Rudej Wodzie, parę dni wcześniej, w pędzie, kiedy go wyprzedzałem, i teraz tutaj, zawsze z pewnej odległości.

– Pewnie chciał sprawdzić, czy wyjechałem – powiedział bosman. – Pamięć ma dobrą. Wie, że dopóki ja tu jestem, dopóty on ma szlaban. Zobaczył, że stoi mój samochód i przyczepa, i nawet nie próbował przybijać.

– Może potrzebuje wody.

– Może. Niech stanie przy moście na kanale i przejdzie się sto metrów z baniakami do gospodarza, tam też mają dobrą wodę. Jak nie umie się zachować, to niech próbuje w innym miejscu. Powiedziałem mu, że tu nie ma wstępu. Ma szlaban za niechlujstwo, które po sobie zostawili pod koniec sierpnia. Po tym grillu, wie pan. Mówiłem panu.

Był początek września i obie polany, ta bliższa mostu nad kanałem, ze starymi bukami porastającymi najwyższą część cypla i dającymi cień harcerskim namiotom, i dalsza, niższa, wystawiona na słońce, zwana patelnią, od kilkunastu dni stały puste. Harcerze, którzy co roku urządzali tu obozy żeglarskie, wyjechali pod koniec sierpnia, ich łodzie zostały złożone w betonowym hangarze po drugiej stronie nadbrzeżnej drogi prowadzącej do Wińca. W niewielkiej odległości od hangaru usytuowana była kuchnia z obszerną wiatą od strony drogi i jeziora, gdzie harcerze spożywali posiłki. Między hangarem a kuchnią stały przyczepa kampingowa i samochód bosmana.

Patrzyliśmy w ślad za „Jaktalalą”, dopóki nie opuściła zatoki i nie zniknęła za zalesionym wysokim cyplem, kończącym się pionowym, ilastym klifem, który zasłaniał widok na jezioro. Nie potrafiliśmy się zorientować, czy po minięciu cypla nowy właściciel skierował dziób łodzi na południe, w stronę Miłomłyna i Ostródy, czy na północ, w kierunku Rudej Wody i Małdyt, w stronę Elbląga, ale była to sprawa trzeciorzędna. Postaliśmy jeszcze chwilę na pomoście, patrząc na wodę i na las pławiący się w słońcu na przeciwległym, wschodnim brzegu zatoki. Potem zeszliśmy z kołyszącego się na pontonach pomostu i ruszyliśmy w górę polany, do nadbrzeżnej drogi i bazy po jej drugiej stronie.

Siedzieliśmy w składanych turystycznych fotelach przed przyczepą bosmana i czekaliśmy, aż zagotuje się rosół z koguta i wołowiny, a potem jedliśmy go z makaronem, tłuste kawałki mięsa rzucając psu, który łapał je w powietrzu, łykał i czekał na następną porcję. Bosman miał jeszcze w zamrażalniku w kuchni zapasy jedzenia, które pozostały po obozie, a ponieważ sprzyjała pogoda, nie spieszył się z wyjazdem. Ta zupa, na którą mnie zaprosił, była miłą odmianą po paru dniach spożywania prostych posiłków, złożonych głównie z chleba i ryb, ale myślałem o czymś innym. Ponad biwakowiskiem patrzyłem na kołyszące się na lekkiej fali pływające pomosty, przy których, po lewej, bliżej końca zatoki, cumował mój ślizgacz z dwudziestokonną, zdefektowaną hondą. Usterka wysłużonego silnika była jedynym powodem, dla którego wpłynąłem w zatokę, siedząc w niewygodnej pozycji na dziobie łódki albo klęcząc to na jednym, to na drugim kolanie, na zmianę, i mozolnie pracując pagajem. Wiedziałem, że po zwinięciu obozu żeglarskiego często zostaje w bazie ktoś z kadry, czasem kilka osób, pragnących o kilka dni przedłużyć sobie wakacje i odpocząć po zgiełku kursu, i liczyłem na to, że będzie wśród nich ktoś znający się na mechanice. Bosman miał trochę więcej pojęcia niż ja, miał też komplet narzędzi w hangarze, pracowaliśmy nad silnikiem ze dwie godziny, ale nie daliśmy rady. Czekała mnie niemiła perspektywa długiego pagajowania do hangaru nad Rudą Wodą, niemal dwadzieścia kilometrów stąd.

Skończyliśmy jeść, siedzieliśmy chwilę, odpoczywając po posiłku, obserwując jezioro w dole i rzadko przejeżdżające nadbrzeżną drogą samochody, prawie wszystkie na warszawskich numerach. Pies ułożył się pod fotelem bosmana i zasnął. Potem otworzył jedno oko, kiedy zagwizdał elektryczny czajnik, a bosman wstał i zniknął w zakamarkach kuchni.

– Siedemnasta – powiedział, wracając z dwoma kubkami herbaty. – Za cztery godziny będzie ciemno. Będzie pan nocował tutaj?

– Chyba zostanę. Mam namiot, rozbiję się gdzieś blisko wody.

– Wybrał pan już miejsce?

– Może stanąłbym tam, pod dębem, przy wejściu na pomosty. Dziś już nie zdążę dociągnąć do hangaru na Rudej Wodzie przed zmrokiem. Co prawda mógłbym płynąć po ciemku, ale…

– Mamy swoje lata – zgodził się bosman.

– Właśnie.

– Ile można machać pagajem.

– Przenocuję tutaj, tu jest spokojnie, odpocznę przed jutrzejszą mordęgą.

– Może pan korzystać z toalety i prysznica dla kadry, tu, przy stołówce – zaproponował bosman.

– Bardzo dziękuję.

– Teraz już coraz wcześniej się ściemnia. Jeszcze dwa tygodnie temu zmrok zapadał o wpół do dziesiątej. Co pan robi wieczorami, kiedy tak szybko jest ciemno? Chodzi pan spać z kurami?

– Siedzę przy ognisku, patrzę w ogień i myślę. Rozmawiam z duchami. Właściwie każdego wieczoru kładę się spać o kilka minut wcześniej. A ostatniej nocy trochę nawet podmarzłem.

– Rano było siedem stopni! Wrzesień. Ale w dzień patelnia.

– Można jeszcze wygrzać stare kości.

Chłopiec nadszedł może godzinę później od strony Wińca, kiedy piliśmy drugą herbatę, patrząc ponad biwakowiskiem na jezioro i niezobowiązująco rozmawiając. Ubrany był jak żołnierz, strój, plecak, oporządzenie, kapelusz amerykańskiego rangersa; do bocznej ścianki plecaka po prawej stronie miał przytroczone kukri, słynną broń Ghurków, ustawione rękojeścią do góry w taki sposób, że łatwo mógł po nie sięgnąć prawą ręką. Przyszedł z tej strony, na którą widok zasłaniały wysokie zarośla mirabelek i porośnięta dzikim winem wiata przy stołówce, toteż zobaczyliśmy go dopiero w momencie, kiedy wchodził na pasy zebry na wąskim, świeżo wylanym asfalcie, na przejściu między polem namiotowym a bazą. Kiedy zobaczył nas, podniósł prawą dłoń do kapelusza, a my unieśliśmy dłonie w rewanżu. Spytał, jak daleko jest stąd do Ostródy, a bosman powiedział, że są dwie drogi, będzie ze dwadzieścia pięć kilometrów szlakiem turystycznym po prawej stronie kanału, przez Miłomłyn i śluzę Zieloną, albo parę kilometrów bliżej, gdyby od wiaduktu przed Miłomłynem chciał pójść poboczem dość ruchliwej siódemki. Chłopiec podziękował gestem i ruszył dalej, nie wyjaśniając, którą trasę wybiera. Patrzyliśmy za nim przez chwilę, ale szybko zasłonił go hangar.

– Może dojdzie przed zmrokiem – powiedział bosman. – Szybko idzie.

– Ja z plecakiem chodzę cztery kilometry na godzinę. On idzie szybciej. Może dojść.

– Być może trenuje przed jakimś sprawdzianem. Wie pan, teraz robią takie wyczerpujące marsze przed naborem do specjalnych jednostek wojskowych. Widział pan, jak był ubrany.

– Lubi wojsko.

– Pan też chodzi z plecakiem?

– Kiedyś przeszedłem całą Hiszpanię, od Pirenejów do oceanu na zachodzie. Prawie tysiąc kilometrów, od schroniska do schroniska. Trzydzieści cztery dni szedłem.

– Chciało się panu?

– Pewnie.

Miałem zamiar opowiedzieć, dlaczego mi się chciało i dlaczego nadal mi się chce. Chciałem powiedzieć, że kiedy dojdzie się do Santiago de Compostela i potem jeszcze trzy albo cztery etapy dalej, na Cabo de Finisterre nad oceanem, na Przylądek Końca Ziemi, wtedy umiera stary człowiek i rodzi się nowy. Taka była legenda tego słynnego szlaku, który od przeszło tysiąca lat ściąga ludzi z Europy, a teraz już z całego świata. Każdy ma swoje motywacje, aby podjąć ten marsz, każdy niesie swoje intencje do Santiago, a ja szedłem właśnie po to – aby umarł stary człowiek i narodził się nowy. Chciałem bosmanowi o tym powiedzieć, a także i o tym, że kiedy szedłem, cierpiąc prawie każdego dnia wędrówki ból, zmęczenie, pragnienie, tęsknotę, tłok w alberques pośród wielojęzycznego tłumu peregrinos, z których paru zostanie w mojej pamięci i w moim sercu na zawsze, czułem się szczęśliwy. I że chcę to powtórzyć, bo mi tego brak. Ale zadzwonił telefon, bosman zerknął na ekran i odszedł na bok, aby odbyć rozmowę na osobności. Wrócił po kilku minutach.

– Żona – powiedział, pokazując telefon, tak jakby brał go na świadka. – Chce wiedzieć, kiedy wracam. Opowiadałem panu, jak ją poznałem?

– Nie przypominam sobie. Chyba nie.

– Siedziałem w biurze, drzwi na korytarz były otwarte. Ona przechodziła korytarzem, wtedy nawet nie spojrzała w moją stronę. Najpierw zobaczyłem, jak zza futryny wyłania się biust, potem długo, długo nic, a potem dopiero ona.

Drugi raz to opowiadał, poprzednio w czasie grzebania w silniku przed obiadem. Był niewiele młodszy ode mnie i zapewne nie pierwszy raz serwował komuś tę opowieść, podobnie jak i ja od czasu do czasu lubiłem kogoś absorbować historiami o Finisterre, Camino de Santiago i Composteli. Każdy ma swoje ulubione opowieści.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.