01/2022

Rafał Marszałek

Przystanek

Tak się jakoś utarło, że styczeń bierzemy za początek. Euforia sylwestrowa i masowy nakład ściennych kalendarzy utrwalają to przyzwyczajenie, a gdy trzeba, dyscyplinują nielicznych niedowiarków. Tylko natura reaguje po swojemu. Styczniowe ranki są ciemnobure. Nie obiecują nowego otwarcia. W przedłużającym się zmroku prowadzą wędrowca krętymi ścieżkami, czasem złośliwie mylą tropy.

N.N. bez żadnej konieczności, lecz z wieloletniego nawyku, obudził się kwadrans po szóstej. Rozbudził się, ale przez dłuższą chwilę nie wstawał. Ciemność, jak zwykle zimą, do niczego nie zachęcała. Gorzej jeszcze: tego poranka kryło się w niej coś odstręczającego. N. leżał spięty. Wydawało mu się, że został przygwożdżony czyimś nieprzyjaznym spojrzeniem. Źródła wrogości trudno było dociec. Pokój był mały, nikt nigdy nie dzielił go nocą z gospodarzem. Nawet Marta zawsze ewakuowała się wcześnie, głupio tłumacząc, że musi wracać do domu, by nie gorszyć córki. Dla ujarzmienia lęku potrzeba szczypty dystansu. N. przyglądnął się sobie – siedemdziesięciolatkowi, zwiniętemu w pozycji embrionalnej, z głową przyduszoną poduszkami. Najpierw go to zdziwiło, a potem trochę rozbawiło. Żeby poprawić marny wizerunek, energicznie podniósł się z łóżka.

Spieszyć się nie było dokąd. Epidemia szalejąca na całym świecie zaatakowała Europę i nieuchronnie dotarła do Polski. Choć z nieznanych przyczyn nie ogłoszono stanu klęski żywiołowej, życie wszędzie zamarło. Słaba pociecha, że wokół nie było wcale lepiej. Nawet w krajach manifestujących bezgraniczną wolność pojawił się areszt domowy pod nazwą kwarantanny; gdzieniegdzie wprowadzono godzinę policyjną. Lockdown, który podważył materialną egzystencję mnóstwa ludzi, wcale nie zlikwidował niebezpieczeństwa. Po opustoszałych ulicach przechadzał się triumfujący wirus. Naprawdę myślicie, że gdy ukryjecie się w domach za zaryglowanymi drzwiami, to się rozpłynę w powietrzu? Dobre sobie. Poczekam cierpliwie, aż w końcu znów wychyniecie ze swoich kryjówek.

Źródła pandemii pozostawały nieodgadnione. Poczęto ją w Państwie Środka, ale jak i po co, tego nikt nie wiedział. Pogłoska, że przyczynił się do tego straszny błąd laboranta konkurowała z hipotezą, że Chińczycy z rozmysłem budowali poligon doświadczalny dla broni biologicznej. To drugie bardziej przemawiało do masowej wyobraźni. O planach zagłady ludzkości mówiono już znacznie wcześniej. Po trucicielskiej niebieskości przestworzy i złowrogo czerniejącym śniegu, po smugach chemicznych tak zaprojektowanych, żeby ograniczyć płodność, COVID-19 byłby kolejnym etapem destrukcji. Wokół tych wątków rozwijała się amatorska, ale coraz poważniejsza myśl naukowa. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że stawką jest zapanowanie nad światem i zniewolenie milionów ludzi. Tych, którzy inwazję wirusa przeżyją, czekają obozy koncentracyjne. Dlatego zamiast borykać się z tak zwaną pandemią, należy zniszczyć jej mitologię. Tak jak to odważnie czynią niektórzy dyktatorzy, z ojcowską troską opiekujący się ludzkimi masami w swoich krajach. Pandemia to po prostu czyjś wymysł, jesteście bezpieczni, nie pozwólcie, żeby was omamiła cyniczna propaganda fundowana przez elity.

Takie głosy płynęły z boku i z góry. A znów tam, na samym dole, o nabrzmiewającej jak ropień porannej godzinie, na szpitalnych podjazdach, gdzie nagle i złowróżbnie milkły klaksony karetek pogotowia, w ciasnych korytarzach, gdzie pochyleni nad noszami uwijali się ludzie w białych, kosmicznych kombinezonach, w przepełnionych salach, w których spod respiratorów wydobywały się na przemian chrapliwe i zamierające dźwięki – tam wszędzie szła dzika walka o życie. Na tym froncie nie brano jeńców i nie celebrowano pożegnań. Za dużo zachodu, za mało czasu.

To wszystko widziane jakby przez szybę. Bezruch i ostrożność zdawały się chronić samego N. przed zagrożeniem. Nie udzielała mu się panika, nie hodował w sobie strachów. Trapiły go poważniejsze od wirusa problemy. Samotność po odejściu Marty, początkowo, co dziwne, ledwie odczuwana, w ostatnich miesiącach nagle go powaliła jak choroba. Coraz bardziej też frustrował niedostatek. Mimo że N. zaliczał się do uprzywilejowanych obywateli posiadających oszczędności, kwota siedmiu tysięcy trzystu złotych nie mogła uchodzić za szczęśliwą siódemkę. Miesięcznie trzeba było dokładać co najmniej dwieście pięćdziesiąt złotych do emerytury. Łatwo obliczyć, jak to się może skończyć. Na pewno zbłądził, rzucając niedawno pracę w pierwszym, nieprzemyślanym odruchu.

A przecież wcale nie musiał. W oczach czytelników miejskiej biblioteki N.N. stał się przez lata elementem jej wyposażenia takim samym jak księgozbiór. Robił za maître d’hôtel, doradcę, akuszera, przewodnika i opiekuna. Błogostan skończył się wraz z przyjściem nowej kierowniczki. Była tak młoda, że N. musiał się powstrzymać, żeby nie zwracać się do niej per „córuś”. Zwłaszcza, że ona z pewnością nie chciałaby mieć takiego jak on ojca. Nie tylko doświadczenia ich różniły, ale przede wszystkim gusta. Pani kierowniczka, jak każda trzydziestolatka wyposażona w komplet wiedzy o otaczającym świecie, poddawała podwładnego metodycznej reedukacji. Protekcjonalny ton nauczycielki może i był bezwiedny, lecz tak czy inaczej napięcie z każdym tygodniem narastało. Czasem najbardziej ciąży to, co niewypowiedziane. Dla obojga było jasne, że poza wszystkim ona ma go za zgrzybiałego nieudacznika.


[…]


[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.