Mówią, że w nas jest ptak, co dziobie.
Na jawie i we śnie. Czuwa nad nami.
Od dzieciństwa mam do ptaków słabość.
Za to, że nie orzą, o siewie nie mają
pojęcia, potrafią tylko dziobać i grzebać,
i drżeć przed jastrzębiem albo sokołem.
Gdy przebywałem w Białych ścianach,
przylatywał ptak, siadał na parapecie,
nigdy go nie widziałem; albo w śniegu
ginął albo zasłaniały kraty w oknie.
W liceum w łódzkiej bursie (Bałuty) na
ptaka wieczorem czekałem, co o zmierzchu
krył się w krzakach, na tyłach dworca
Łódź Kaliska albo Łódź Fabryczna, nieważne.
Dawał znaki, przerywane gwizdem pociągów,
co skradały się po wyślizganych szynach,
wkręconych śrubami w drewniane podkłady,
wyparte przez z żelbetonu.
Dzięki jego pieśni − co jak sznytka − łatwiej
samotność było znosić oraz nostalgię.
O nim już kiedyś pisałem, że ma
na pewno obandażowane skrzydełko.
Chętnie bym go odwiedził, ale przecież
nie ma świecie ptasich cmentarzy.
Czasami do mnie przylatuje ptak. Siada
na balustradzie. Patrzę zza żaluzji, co
jak paseczki wycięte z grubego arkusza.
Siedzę cicho, żeby go nie spłoszyć.
Raz tylko mi się udało zrobić jego zdjęcie.
Na pamiątkę, że był i odleciał − zabrał furkotanie.
Mądre słowa. Ptak, który patrzy, oraz Ptak, co dziobie. Pogodzić dwa Ptaki w sobie, to jest dopiero sztuka. Życie każe nam dziobać, chomikować, obstawiać się rzeczami, uszczelniać dziuplę. Nie mamy umiaru, póki nie nadejdą takie chwile, w których uczymy się hierarchii wartości. Życie jest jedno – więc gryzę i wysysam ziemskie pokarmy. Do ostatniej kropli.