W drugiej połowie XVII wieku Jecheskel ben Samuel, mój przodek od strony ojca, wręczył najstarszemu synowi Dawidowi kopertę i dodał kilka wyjaśniających słów.
– Otworzysz ją tylko w przypadku, gdy będziesz potrzebował rady. Nie otwieraj jej z błahego powodu, a nawet gdy znajdziesz ważny, zastanów się trzy razy. Przekaż tę kopertę i moje słowa swojemu najstarszemu synowi, a on niechaj uczyni tak samo.
Na kopercie nie ma śladu atramentu. Z tyłu złoty sygnet wgłębił się w ciemnobrunatną lakę i zanim nie ostygła na dobre, uwidocznił w niej znak błogosławieństwa Kohenów: dwa stykające się palce wskazujące i dwa kciuki tworzą trójkąt, palce serdeczny i środkowy przylegają do siebie. Nad dłońmi widnieje przekaz zapisany hebrajskimi literami. „Słuchaj, Izraelu! Wiekuisty jest naszym Bogiem, Wiekuisty jest jedyny”.
Dawid ben Samuel nie otworzył koperty. Nie, żeby nie potrzebował rady ojca. Ale zapamiętał jego słowa i za każdym razem zastanawiał się trzy razy. Tak samo zastanawiał się jego syn i syn syna. Błahych powodów nigdy nie brakowało, nie brakowało też ważnych. Pojawiały się zarazy, wojny i rozruchy. Wyprawiano wesela i stypy. Noworodki obmywano, obmywano i zmarłych. Komu życie nie stawało kością w gardle?
Zastanawiali się trzy razy i przekazywali radę dalej. Koperta coraz bardziej płowiała między kataklizmami. Przechowywano ją w Pięcioksięgu z pieczołowitością zawiniętym w płótno. Gdy otrzymałem ją od ojca, zapytałem, czy nie było w jego życiu chwil, że zapragnął ją otworzyć i czy przypadkiem nie towarzyszy kopercie klątwa. Zapytałem ironicznie, ale zżerała mnie ciekawość.
– Wiele razy chciałem ją otworzyć – odpowiedział ojciec. – Zwłaszcza podczas wojny. Wtedy jednak nie miałem jej przy sobie. Powodów po wojnie nie brakowało. Za każdym razem sądziłem jednak, że znajdzie się ważniejszy powód. I myślę, że w każdym pokoleniu każdy najstarszy syn pragnął skruszyć pieczęć. Klątwa? Nie ma żadnej klątwy, synu.
– Czemu nikt nie otworzył koperty? – drążyłem – Znajdźmy wreszcie powód.
Kiedy ojciec umarł, otworzyłem kopertę. Nie zastanawiałem się trzy razy. Jeżeli miałem zachować pieczęć dla jej piękna, musiałem inaczej otworzyć kopertę. Z boku. Żyletka przecięła dwie warstwy papieru, który stawił opór.
Wewnątrz nie było rady.
Wewnątrz nie było nic.
Ależ ze mnie głupiec! Przecież mogłem się tego domyśleć. Skoro nikt nie sięgnął po radę, a była na wyciągnięcie dłoni, to jedynym rozwiązaniem było odnaleźć ją w sobie. I dać sobie radę bez rady. Mądre przekazanie, które wszyscy przodkowie najwyraźniej zrozumieli. Prócz mnie. Ależ ze mnie głupiec!
Zakleiłem starannie rozcięcie.
Czy syn tego nie zauważy? Skruszy pieczęć lub oglądając się na boki, by nikt go nie zoczył, rozetnie bok koperty? Czerwienię się jeszcze dzisiaj, po latach. Jest mi wstyd. Przodkowie też się za mnie czerwienią. – Ależ z niego nielotny! – szepcą w zakłopotaniu, ale dodają na pocieszenie: – Nie martw się! W jednym pokoleniu na sto musi znaleźć się przynajmniej jeden barani łeb.