03/2022

Michał Paweł Urbaniak

Rezydentka

Olgierdowi


Myślę, że była to najgorsza ze wszystkich potworności snu. Miałam przez chwilę wizję uwielbianych moich zmarłych, którzy niegdyś za życia kochali mnie tak tkliwie, a którzy teraz spotkali się ze mną w innym jakimś świecie, dalecy mi już i obcy.

Charlotte Brontë Villette


Nie wiedziała, czy dobrze robi, przyjeżdżając tutaj. Już w lotniskowym tłumie miała wątpliwości, patrzyła na zgrabną granatową walizkę, towarzyszkę wielu podróży. Przypomniała sobie, że istnieją terroryści, że pasy czasem przecinają ciało na pół, fotele mają swój ciężar, a samolot bywa trumną pędzącą na miejsce śmierci. Jedna z jej najsłynniejszych rzeźb przedstawiała właśnie coś, co kiedyś było samolotem.

Nie chciała, żeby zahamowania doszły do głosu, zbyt sobie ceniła swoją spontaniczność. Z latami zrobiła się ostrożniejsza, ale nadal lubiła myśleć, że ma w sobie trochę szaleństwa. Że jest tym typem kobiety, która potrafi rzucić wszystko jednego dnia i wskoczyć do nowego etapu życia. Tak kiedyś zrobiła. Najpierw, gdy zmieniła poezję na rzeźbę, potem szarą Polskę na bujnozieloną Irlandię i w końcu Poldka na George’a.

Kiedy wyjeżdżała z Polski, nie wahała się. Czuła, że wystawia samą siebie na przygodę. Myślała o Alicji pędzącej w nieznane za królikiem, potem o nadobnej Paskwalinie, nagle odkrywającej, że poza Lizboną też jest świat, o Mariannie podbijającej Brazylię w noweli Konopnickiej, o samej Konopnickiej rzucającej wszystko, by poznać inne światy, o Lucy Snowe, która nie ma nic do stracenia i rusza do Belgii ukrytej pod fikcyjną nazwą Labassecour. Jednak najbardziej stała się siostrą, która wbrew Czechowowi dociera do Moskwy. Tak. Jakby otwierała książkę – coś musiało się zdarzyć.

Zdawała sobie sprawę, że nadejdą także ciężkie dni rozgoryczenia i tęsknot, ale i to ją ekscytowało. Widziała też taką siebie – w samochodzie na obcych drogach, wśród meandrów językowych, w otoczeniu smaków nieznanych i nieukochanych, z nieznajomym deszczem padającym na chodniki, parasole i kałuże. Wiedziała, że wpadnie na pomysł, jak połączyć te elementy, przełożyć na rzeźbę. Później krytycy zobaczyli w jej pracach te dwie osobowości, dwie kultury, dwie Urszule.

– Zasiedziałam się – powiedziała Poldkowi, kiedy już podjęła decyzję o wyjeździe.

– Ale tu mamy dom, masz pracę, rzeźby. Teraz, kiedy wreszcie wszystko zaczyna się układać, chcesz to przerwać?

Miał rację. Sądzili, że skoro mają sprecyzowane plany, wystarczy je urzeczywistnić. Jednak musieli przeczekać mnóstwo chałtur, nieprzespanych nocy, zbyt zwyczajnych dni i wątpliwości, nie w pełni zrealizowanych planów (jak jej tomik poezji wydany pod panieńskim nazwiskiem w śmiesznie niskim nakładzie i jego opowiadania publikowane w prasie). Ona zniszczyła sobie dłonie na wypracowywaniu własnego – wreszcie docenionego – stylu, on po trzech latach pisania wydał jedną świetną książkę Gżegżółki w Grzegrzółkach (przeszła bez echa) i nieszczególny kryminał Śmiertelna randka, który przyniósł mu popularność i zamówienia na następne tomy, a w perspektywie kolejne wydanie Gżegżółek. Zaczęli funkcjonować jako Stauerowie – artystyczna para. Nie przebili celebrytów, ale byli kilka razy w telewizji. Oto początek – mogło dziać się tylko lepiej. Tymczasem ona się wypisywała.

– Chcę odkryć odrobinę innej siebie. Trochę tej Urszuli, której nie znam.

– Dobrze, ale zostaw mi tutaj tę, którą ja znam.

To był jedyny raz, kiedy Poldek próbował ją zatrzymać. Nie prosił więcej, nie negocjował. Często się ścierali, potrafili prowadzić długie, pełne ognia dyskusje, za wszelką cenę chcieli postawić na swoim – a jednak rozumieli się na tym głębszym poziomie, zatopionym pod codziennymi sprawami.

Do jej wyjazdu nie napisał ani zdania. Myrtle Keering snuła się po domu z każdym dniem coraz bledsza i coraz bardziej niepotrzebna. Urszula zastawała go wieczorami, jak krążył po domu, popijając zbyt mocnego drinka. Zaczynał czytać kolejne książki, ale żadnej nie kończył, leżały na kanapie, fotelach i na stoliku nocnym poprzedzielane zakładkami.

– A pani tu za ciasno? – spytała Marianowa, gdy dowiedziała się o wyjeździe Urszuli. Smażyła jajka sadzone, w kuchni pachniało boczkiem. – Taki duży dom!

Poczuła się skarcona. Ona i Poldek nigdy nie brali Marianowej na poważnie. Reprezentowała ten styl życia, którego oni nigdy nie mogliby prowadzić, co nie przeszkodziło im darzyć ją głębokim szacunkiem. Marianowa miała pięćdziesiąt trzy lata, od jedenastu, cztery razy w tygodniu, zajmowała się ich domem. Nie mówiła dużo, chwaliła się tylko tym, co wysprzątała i co jej jeszcze zostało. Poldek z ciekawością pisarza-antropologa próbował ją naciągać na zwierzenia, ale jeśli już rozwodziła się nad czymś dłużej, to nad chorobą wiecznie umierającego męża. I tylko czasem odsłaniała się ciętą uwagą. Tak jak wtedy.

Poldek przyszedł Urszuli z pomocą.

– Pani Marianowo, ja od początku wiedziałem, że dla mojej żony i galaktyka będzie za ciasna.

Zastanawiała się, czy to rzeczywiście intuicja, czy tylko ładnie poukładane słowa. On tak potrafił. Wkrótce po ślubie zrozumiała, że czuje się w tym gorsza, i na zawsze odłożyła pióro, wiersze i Urszulę Chabro. Dręczyła się w strasznej pustce, poczuciu, że nie jest już Urszulą, a kimś wyobrażonym, nieistniejącym, aż odkryła rzeźbę.

– Czasem trzeba posmakować innego powietrza – dodała.

– Nie trzeba szukać czegoś, co się ma, pani Leopoldowo. Akurat powietrza pani nie braknie.

Lubili bawić się rozmowami z Marianową. Czuli się przy niej jak dzieci, którym ona pozwala na figle – jakieś tam pisanie, babranie w glinach, w drewnach – byle grzecznie zjadły obiad. Poldek porównał ją kiedyś do pogodzonej z losem Ksantypy. Dodał, że właśnie takie Ksantypy dźwigają ziemię na swoich zmęczonych barkach. Wymyślali jej mnóstwo innych imion w zależności od aktualnie czytanych lektur. Nie wszystkie do niej pasowały, ale oni świetnie się bawili. Marianowa była Żarnecką, Jagustynką, panią Norris, Małgorzatą Linde czy Thenardierową. A jednak to Ksantypa pozostała jej właściwą patronką. Gdyby jej to powiedzieli, pewnie potrząsnęłaby głową i dalej myła podłogę albo ścierała kurze.

Mogła wiele wybaczyć Urszuli, ale nie ucieczkę do Irlandii. Bo jak można zostawić męża? W jej świecie kobieta bez niego była jakby swoją własną antytezą – choć Marianowa określiłaby to inaczej, ciekawiej.

Urszula dobrze pamiętała dzień wyjazdu – dwie walizki, które należało „nakarmić” (Poldek nadal potrafił ją zaskakiwać słowami, choć nie miała już powodów do zdziwienia), zbyt szybko upływający czas. I dławiące poczucie, że chciałaby już od dawna być nową Urszulą. Spakowała wszystkie książki autorstwa Poldka, żeby sprawić mu przyjemność. Widziała puste miejsca w szafach, na regałach i komodach i miała wrażenie, że okrada własne życie. Nie mogła znieść stukotu kół walizki szurających po podłodze.

– Ja przyjadę i nadal będę cię kochała – powiedziała Poldkowi, gdy jechali na lotnisko. Nie zabrzmiało to dobrze. Na pożegnanie pocałowali się w policzki – jakby zaraz miała wrócić.

Wracała po trzech latach. Wsiadła do samolotu jako Urszula O’Curtis, a po kilku godzinach znalazła się tam, gdzie była Urszulą Stauer (a jeszcze wcześniej i dłużej – Urszulą Chabro). Wypożyczyła samochód i ruszyła w drogę. Z każdym kilometrem czuła, że zostawia za sobą Irlandię niczym marzenie, które ostatecznie się nie spełniło. Chyba znów się zasiedziała. Wyobraziła sobie, że na czas jej nieobecności wciśnięto pauzę.

Przecież wiedziała o zmianach. Zdawała sobie sprawę, że wyjeżdżając, musi coś stracić. Kiedy jej nie było, Poldek wydał dwa kolejne tomy serii kryminalnej z ukochanymi przez czytelników bohaterami Myrtle Keering i Anthonym Rosentale, a ostatnio – bardzo dobrą powieść psychologiczną Welony. W zeszłym roku się ożenił. Nawet zaprosił ją na ślub, a ona w pierwszej chwili pomyślała, że wziął sobie jakąś gówniarę zakochaną w jego kryminałach, a więc i w nim. I że zamierzał sobie podbić ego tak, jak się remontuje dom. Czasem trzeba odmalować ściany, zmienić obicia na komplecie wypoczynkowym albo cały komplet wypoczynkowy. Ostatecznie odwołał zaproszenie, zwalniając ją z zastanawiania się, jak mu odmówić.

Okazało się, że jej następczyni nie jest gówniarą – tylko Moniką Sierszyńską, młodszą siostrą ich wspólnej przyjaciółki. Prowadziła dobrze prosperujący, ekskluzywny sklep z zasłonami w galerii handlowej. Widywali się raczej sporadycznie. Gdy Urszula zamawiała zasłony kierowana kaprysem, Monika dała jej rabat.

Dziwiła się sobie, że mogła pomyśleć o remoncie i podbijaniu ego. Czuła nieznośny wstyd, gdy wychodziło na jaw, że bywała okrutna.

Kiedyś, na fali kłótni ze starszą siostrą, wsypała do masy na ciasto kilka łyżek soli. Sernik się upiekł, ale był niejadalny, goście nim pluli, a na talerzykach deserowych zostały ledwo napoczęte, nieapetyczne kawałki. Urszula nie pamiętała, o co się wtedy pokłóciły, ale nie zapomniała rozpaczy swojej siostry. Nigdy nie widziała jej płaczącej tak niezawinionym bólem. Po latach się z tego śmiały, ale ona nadal nie mogła sobie wybaczyć.

Jedno okrucieństwo nie wyczerpywało limitu. Bywały i inne, bardziej dorosłe. Podarcie pracy plastycznej koleżanki podczas przerwy, gdy nikogo nie było w klasie. Nazwanie matki głupią pizdą. Zdradzenie George’a po gwałtownej kłótni – bzdurny, niepotrzebny seks z przypadkowym mężczyzną (nie umiała dojść do siebie, gdy weszła w poczet Ann Karenin, Emm Bovary i swoich zdradzających koleżanek, którymi gardziła). Tak samo okrutne było może opuszczenie Poldka, choć tamte uczynki wydawały jej się gorsze.

Pocieszające, że każdy dorabia się takich okrucieństw, które zostają wypalone w biografii na zawsze. Poldek miał może z siedem lat, gdy podczas pikniku zamknął osę pod szklanką. Skusiła się kroplą soku pomarańczowego na dnie i nagle kropla znalazła się na górze. Poldek długo przyglądał się osie, bezpiecznie oddzielony szkłem, a ona pracowała w panice, próbując znaleźć choć odrobinę przestrzeni, przez którą mogłaby się wydostać. Poldek, opowiadając tę historię Urszuli, nie potrafił sobie przypomnieć, czy wypuścił tę osę, ale stwierdził, że na pewno tak.

Im bliżej była domu Poldka (już nie swojego), tym większe ogarniały ją wątpliwości, czy powinna go odwiedzać bez zapowiedzi. Jednak nie byłaby sobą, gdyby nie postawiła na spontaniczność otwierającą wiele furtek.

Poza tym go kochała, bo dlaczego miała nie kochać? Przez dziesięć lat był jej mężem. To, że się rozstali, nie znaczy, że uczucia między nimi wygasły. Miłość umiera trudniej, niż by się czasem chciało. Zdarzały się takie irlandzkie noce, które przepłakała z tęsknoty za Poldkiem i za tamtą Urszulą. Nie odważyłaby się wtedy do niego zadzwonić. Mogliby opowiedzieć sobie przez telefon emocje, których zbyt długo nie dopuszczali do głosu, aby obyło się bez konsekwencji.

Lubiła robić niespodzianki. Kiedy jeszcze byli razem, zdarzało jej się go porywać. Jechali w różne dziwne miasta i spacerowali po rynkach, księgarniach i tanich pizzeriach, obserwując ludzi. Cieszył się na to. Mówił: „Zabierasz mnie z mojego życia”.

A potem sama się z tego życia zabrała.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.