03/2023

Dariusz Bitner

Rip

Oto, pomyślałem, niezwykłe wydarzenie – spadł śnieg w samym środku lata. To wyjaśniało, dlaczego zmarzłem w nocy.

Nic mnie już nie zdziwi. A skoro tak, to zgasł we mnie twórczy duch, który wszak karmi się i poi zdziwieniem. Przede wszystkim zdziwieniem. Czasem tylko zachwytem ulotnym, czasem pospolitym gniewem.

Oto, pomyślałem, jesteś świadkiem jednego z tych niezwykłych wydarzeń, w jakie obfituje rok 2034. Zdumiało mnie, że pomyślałem o sobie w drugiej osobie, pierwszy raz w życiu. Jesteś, stoisz i patrzysz, zupełnie, jakbym oddzielił się od siebie, dokumentnie, bardzo wyraźnie.

Można by pomyśleć, że wydarzyło się już wszystko, co tylko mogło się wydarzyć – wielka zawierucha ekonomiczna w Europie, rozpad Stanów Zjednoczonych na nieprzyjazne sobie republiki, żółty mór, czyli zaraza, która dała się we znaki krajom uprzemysłowionym, chińska okupacja Afryki, a tu śnieg w sierpniu. Apokalipsa w zarodku. Można też pomyśleć, że i w moim życiu wydarzyło się już wszystko, a tu… „jesteś świadkiem” – nie ja jestem, ale ty. Czyli „ja”. Zdecydowanie przestałem być sobą. Byłem i nie byłem jednocześnie, w dwoistości, w podwójności. Więc być może, w rzeczywistości, nie było mnie już po prostu.

Powiedzmy, że tak stałem, nieco zadziwiony. Nieco jednak obojętny. Nadszedł ten czas, kiedy nic albo, ostrożnie mówiąc, niewiele łączyło mnie ze światem zewnętrznym. Żadna nowina.

Oto zatem (wchodzę, nie wiem dlaczego, w narrację trzecioosobową) niezwykłe wydarzenie, jakiego dożył. Nieoczekiwane. To wyjaśniło, dlaczego zmarzł w nocy. Nie wystarczyła cienka, zużyta kołdra, właściwie pled. Po ciemku odnalazł przewieszony przez oparcie krzesła szlafrok i położył go na wierzchu jako dodatkowe okrycie. Troszkę pomogło, chociaż drżał do rana. Nic jednak nie wyjaśniało, dlaczego śnieg pokrył ulice. Grubą warstwą. Patrzył przez okno z kuchni, biała zaspa leżała na parapecie, napierała na okienną szybę.

Patrzyłem przez okno z kuchni, biała zaspa leżała na parapecie, śnieg pokrył ulice grubą warstwą. Dlatego zmarzłem w nocy. Położyłem dodatkowo na kołdrze szlafrok, ale niewiele pomógł. Drżałem do rana. Dziwnie jasno w tej kuchni.

Niezwykłość wydarzenia przypomniała mi opowieść o niejakim Ripie Van Winkle, chociaż bardzo możliwe, że w odróżnieniu od niego, spałem tylko pół roku. Zasnąłem latem, obudziłem się w zimie, w dodatku takiej jak za czasów młodości. Zim przecież od lat nie było, tylko przewlekła jesień, parująca ze studzienek kanalizacyjnych. Z innej strony – nie wiadomo. Równie dobrze mogłem, tak jak bohater opowiadania Washingtona Irvinga, spać dwadzieścia lat, a nadto dodatkowe sześć miesięcy. Dopuszczałem, w tym nieprawdopodobieństwie, taką możliwość.

Od kilkudziesięciu lat zanurzony byłem w uciążliwym śnie, którego nie chciałem przerwać. Sny, nawet najgorsze, są dobrym usprawiedliwieniem przed życiem. Więc patrzyłem na ten zimowy krajobraz przez kuchenne okno bez zdziwienia jak na trwający wciąż ten sam sen.

Ostatnie lata obfitowały w wydarzenia szczególne, ludzie popadali w zbiorowe ekstazy, krążyły niepokojące wieści o nadchodzącym końcu świata, niektórzy twierdzili, że zaraza wkrótce powróci ze zdwojoną siłą, spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. Docierało do mnie to i owo, chociaż starannie unikałem wszelkich wiadomości. Nie potrzebowałem ich, nie miałem z nimi co zrobić. Zewnętrzność mnie już nie dotyczyła. Dla własnego spokoju, lub raczej dla kaprysu, chciałem jednak wyjaśnić, czy to zima przeskoczyła w czasie, czy mój sen trwał nieobyczajnie długo.

Pamiętam wszystko, pamiętam dokładnie i wyraźnie, jakby to było dziś, jakby to było wczoraj. Wspomnienia skoczyły na mnie ze wszystkich stron. Ochoczo.

Zrobił herbatę z ostatnich listków i pyłu zalegającego na dnie blaszanej puszki. Przez chwilę patrzył na biegnącą po lewej stronie, prostopadle do okna, białą ulicę. Pamiętał, że kiedyś była to ulica Bohaterów Warszawy. Nieliczne samochody co i rusz wpadały w poślizg, ludzie szli pochyleni, ubrani w kurtki i swetry, okutani w chusty, z szalami na szyjach i głowach. Pogoda ich też chyba zaskoczyła.

Zjadł dwa kawałki wyschniętego chleba, twardego jak kamień. W gorącej herbacie zmiękł jednak i można go było przeżuć rozchybotanymi zębami i połknąć, bez zbędnego smakowania, z prostego rozsądku. Jak od lat.

Pamiętam więc, jakby to było dziś, jakby dziś, jakby. A przecież pamięć zwodzi mnie od dawna, płata figle od młodzieńczych lat, tymczasem – pamiętam przebudzenie. Jestem w przebudzeniu, otulony wyszmudranym szlafrokiem, drżę przed matową od brudu okienną szybą. Spływa na mnie chmura pamięci, gęste nici wspomnień owijają się dookoła głowy łapczywie, delikatne włóczki srebrzyste, jednocześnie miękkie i chropowate, kolczaste.

Czy to już szaleństwo, Eligiuszu? Czy wręcz przeciwnie – jestem już poza wszelkim możliwym ekscesem.

Śnię?

Zapewne.

Śnię?

Bynajmniej.

Nazywam się Eligiusz Kunert i już od lat, od bez mała dwóch dziesiątek lat, nie jestem pisarzem. Ile lat musi minąć od napisania ostatniej książki, by nie móc powiedzieć o sobie „pisarz”.

Zwykłem wychodzić do miasta co najmniej raz w tygodniu. Od dawna nie miałem po co, nie sprawiało mi to najmniejszej przyjemności, więc jeśli nie musiałem – a ostatnio tak właśnie było – nie wychodziłem z domu, dopóki nie nadszedł czwartek. Dzień wybrany losowo, jeden z tygodnia, przeznaczony na konfrontację z zewnętrznością; mógł być każdy inny, ale ostatecznie wybrałem czwartek, z małą pomocą Chestertona. Schodzenie w dół sprawiało mi trudność, każdy schodek był skarpą nad urwiskiem, a było tych schodków dokładnie 9 na każdym półpiętrze i w dodatku jeszcze 10 prowadzących z wysokiego parteru do drzwi wyjściowych, więc razem 64. Każdy wysokości szesnastu i pół centymetra, co w sumie daje… O to zresztą mniejsza.

Za każdym razem, gdy schodziłem, stałem nad przepaścią, dlatego trzymałem się kurczowo poręczy, dzięki temu wiele razy, gdy nogi pękały w kolanach, podcięte zdradziecką szpadą starości, uchroniłem się przed upadkiem, przed potłuczeniem, zapewne i przed złamaniem sobie ręki albo nogi. Więc nie lubiłem wychodzić z domu, a zwłaszcza schodzić w dół. Jednak obiecałem Milenie, że będę spacerował, i nie mogłem nie dotrzymać słowa. Dla dwóch powodów: po pierwsze zawsze dotrzymywałem danego słowa, po drugie – dałem je Milenie.

Wejście na górę również nie było łatwym zadaniem, tu kolana mniej przeszkadzały, w zamian ciężar na piersiach dławił, brakowało tchu, w miarę wchodzenia musiałem robić coraz więcej postojów, ostatnie stopnie pokonywałem prawie na czworakach – jeśli oczywiście nikt mnie nie obserwował; gdy ktoś mijał mnie, idąc w górę lub schodząc, przystawałem i oddychałem głośno ze spuszczoną głową.

Takiego mnie czasem widział Dżery (a tak naprawdę Teodor), sąsiad mieszkający obok, młodszy ode mnie jakieś ćwierć wieku, i mówił wtedy:

– To ja jeszcze mam kondycję, somsiad, a z tobą kostucha już tańcuje. – I szedł dalej, nie oglądając się.

Często z takich czwartkowych spacerów wracałem z zakupami, z paczką herbaty liściastej, dużym, półtorakilogramowym bochenkiem chleba i kilkoma cebulami, wszystkim, czego potrzebowałem na tydzień. Czasem, gdy akurat przychodziły pieniądze, pozwalałem sobie na mały wybryk kulinarny: czekoladowe kulki z migdałami i orzechami, i pokruszonymi wafelkami w środku, z posmakiem rumu, hipnotyczne. Lubiliśmy je z Mileną, kiedyś. Teraz były tylko wspomnieniem. Niestety, od lat nie smakowały już czekoladą, tylko jej gorzkim substytutem, zaciągniętym kwaśnym karmelem. Rumową mgiełkę musiałem sobie dopowiadać. Ale nie miałem z tym problemu.

Czasem mijałem też panią Leonię, kobietę mocno niemłodą i otyłą, która jednak biegała po schodach z zawstydzającą mnie lekkością. Mieszkała w trzecim lokalu na piętrze, miała upośledzonego syna, Kamilka (czyli Kamila).

Nie wiem i nigdy nie chciałem wiedzieć, na czym polegało upośledzenie Kamilka. Pani Leonia, jak sięgam pamięcią, słowa o synu nie powiedziała, żadnej skargi, żadnej też podszytej zażenowaniem pochwały, jawnie przeczącej temu, co widać gołym okiem. Zero informacji. Kilka razy zaprosiła nas na kawę i ciasteczka własnego wypieku, w sposób doskonały prowadziła rozmowę o niczym. Siedzieliśmy przy okrągłym stole, okrytym zwisającą do podłogi koronkową serwetą, Kamilek w głębi pokoju, na schowanej za kredensem kanapie, bawił się w milczeniu pluszowymi zwierzątkami, czasem tylko pochrząkiwał lub chichotał. Wystarczyło jednak, by jego matka ostentacyjnie przestawała mówić albo nam przerywała zdecydowanym ruchem ręki, a wracał do milczenia, poruszał zabawkami, latał nimi, chodził i zderzał o siebie w zupełniej ciszy. Chociaż mnie się wydawało, że słyszę jego przyspieszony oddech.

Byłem wystraszony tymi wizytami. Gdy zapraszała mnie czasem po śmierci Mileny – odmawiałem. Bo Milena umarła. Lata temu, chociaż wciąż nie mogę w to uwierzyć, umarła. Cóż. Bez niej nie chciałem odwiedzać sąsiadki ani spotykać się z kimkolwiek. I ona po kilku razach przestała mnie zapraszać. Ale czasem przynosiła coś do jedzenia: placki kartoflane, kotlet mielony, zupę grzybową, ryż z warzywami i kawałkami kurczaka… przyznać muszę, że mielone robiła doskonałe, smakowały tak jak u mamy, czyli jak w dzieciństwie. Czyli jak w innym świecie, w przeszłości. Powiedziałem jej, ale nie zrobiło to na niej wrażenia, przynajmniej nie zauważyłem.

Kamilek nie starzał się. Nie tył, wciąż miał takie same rzadkie blond włosy, rozcapierzone na czaszce, nie łysiał, ale i nie przybywało zarostu na jego twarzy; nie, że się golił, ale znać było po cerze, gładkiej i różowej, że nie zarastał po prostu. Jak sięgam pamięcią, wciąż z wyglądu przypominał duże, obrzmiałe dziecko. Wiecznie młody, chociaż wciąż inny. W tajemniczy sposób zmieniał się. Tak, przerażało mnie to.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.