Tak mógłbym, wziąwszy za dobrą monetę słowa ochotnego młodzieńca, bohatera słynnego Tobolda (
Świat byłby lepszy, gdyby tylko czytano prozę Roberta Walsera, miał stwierdzić Franz Kafka. Świata z pewnością nie należy zostawiać w spokoju, choć trudno mieć złudzenia co do postępu moralnego i etycznego, jaki miałby się dokonać pod wpływem lektury dzieł autora Rodzeństwa Tanner. Niemniej Walsera czytać warto – nie tyle może nawet dla świata, ile dla siebie, a przede wszystkim – dla samego Walsera…
Przed paroma laty Łukasz Musiał, komentując legendarne pismo mikrogramiczne Walsera (pod koniec swojej drogi twórczej szwajcarski pisarz zamienił długopis na ołówek, by kolejne obrazki prozatorskie, które nazwano „mikrogramami”, zapisywać niewidocznym wręcz dla nieuzbrojonego oka, mikroskopijnym pismem, które rozszyfrowano dopiero wiele lat po śmierci pisarza) oraz jego intencjonalne unikanie wysokich tematów, nazwał autora Willi pod wieczorną gwiazdą „najmniejszym pisarzem świata”. No, a przecież to, co małe, potrzebuje szczególnej troski i opieki.
Garść faktów: nakłady polskich przekładów prozy Walsera dawno zostały wyczerpane; graniczy z cudem lub wiąże się ze sporym wydatkiem finansowym zdobycie któregokolwiek z wydań małej prozy szwajcarskiego prozaika. Jednocześnie liczne wypowiedzi dostępne na polskich stronach internetowych świadczą o tym, że dla wielu czytelników i pisarzy Walser jest postacią wybitną, by nie rzec – kultową.
Z tym pobieżnym rozpoznaniem w sprzeczności stoi znikoma właściwie recepcja dzieła autora Jakuba von Gunten. Pół wieku obecności Walsera w świadomości polskiego czytelnika (pierwsze tłumaczenie Willi pod wieczorną gwiazdą autorstwa Teresy Jętkiewicz ukazało się w roku 1972 w prestiżowej serii Biblioteki Arcydzieł XX wieku Państwowego Instytutu Wydawniczego) zawiera się w około czterdziestu tekstach krytycznych (najczęściej jednak lapidarnych i pisanych z recenzenckiego obowiązku). Jeśli nawet dodamy do tej liczby (proszę wybaczyć matematyczne ujęcie sprawy): kilku tłumaczy (Jętkiewicz, Łukasiewicz, Musiał, Żychliński), dwie monografie (Łukasiewicz i Musiała), jednego wiernego krytyka (Musiał) – to, przyznać należy, polski krajobraz recepcji Walsera może się jawić jako dość skromny (oczywiście, mam na myśli jego objętość). Gdyby zaś jeszcze zauważyć, że większość polskich prac poświęconych Walserowi powstawała nie kiedy indziej, tylko w ścisłym związku z momentami, gdy ukazywały się, dzięki niestrudzonej pracy translatorskiej Małgorzaty Łukasiewicz, kolejne wydania małej prozy szwajcarskiego prozaika – od Przechadzek (1990) począwszy, a na Niedzielnym spacerze (2005) skończywszy – to owa scena odbioru Walsera zapewne jeszcze mniejszą będzie się wydawać.
Wydawać by się mogło, że ową różnorodność i trwałość recepcji powinna gwarantować Walserowi swoista „ahistoryczność” jego prozy (choć wiemy wszak, iż niejaką trudność stanowi abstrahowanie tego dzieła z kontekstu krytyki kultury mieszczańskiej). Skoro zaś rys uniwersalistyczny dominuje w prozie Walsera, to powinna ona, by posłużyć się świetnym określeniem Mirona Białoszewskiego, „do wszystkiego pasować”… Tak się jednak, przynajmniej na polskim gruncie, nie stało.
Gdyby przyjrzeć się en bloc samej kompozycji tekstów o Walserze, a szczególnie skoncentrować się na ich formułach inicjalnych i finalnych, to dałoby się zauważyć, że w nieomal wszystkich obecne są uwagi zarówno o genialności pisarza, jak i o jego… byciu całkowicie zapoznanym. Małgorzata Łukasiewicz rozpoczyna swój szkic zatytułowany Mała scena od znamiennego zdania: „Robert Walser dla niektórych jest pisarzem ulubionym lub przynajmniej jednym z ulubionych, dla innych nieznanym”. W zakończeniu swojego tekstu Robert Walser – szaleństwo bycia nikim („Twórczość” 1995, nr 10) Maja Jurkowska płomiennie zachęca „uważnych i rozmiłowanych w dobrej literaturze do odkrycia tego niesłusznie zapomnianego pisarza”, rok wcześniej natomiast w konkluzji innego szkicu, który stanowi żarliwy sprzeciw wobec mechanizmów rządzących marketingiem życia literackiego, autorka ta przyznaje, że jej upominanie się o „dzieło biednego Roberta Walsera” stanowi nic innego jak tylko „działanie anachroniczne” (W cieniu zapomnienia i w blasku sławy, „Twórczość” 1994, nr 6).
Duża część prac poświęconych Walserowi rozpoczyna się przeto od krytycznoliterackiego „poziomu zero”: ponownego odtwarzania tyleż skomplikowanej, co spetryfikowanej w protezę legendy biografii szwajcarskiego prozaika i, odtwórczego najczęściej, wskazywania na ulubione motywy jego twórczości (przechadzkę jako formę „życiopisania”, wszelkie toposy skromności, motyw umniejszania i znikania, zagubienie bohaterów‑samotników, których wrażliwość nie pozwala na zadomowienie się w świecie „wielkiej liczby”, czy fenomenalną koncentrację na rzeczach najdrobniejszych).
Wpośród nich niewątpliwie najistotniejszy jest szkic tłumaczki Walsera (do niego właściwie pozostali wymienieni wyżej autorzy dopisują kolejne glosy). Po pierwsze, autorka Rubryki pod różą przekonuje, że pisarstwo Walsera rozgrywa się poza konwencjami, a jedyną najbliższą tradycją narracyjną (niezwiązaną wszak z żadnym określonym momentem rozwoju prozy europejskiej) jest oniryzm, „usprawiedliwiający” ową twórczość otwartą, pozbawioną nieomal „reguł kompozycyjnych”. Po wtóre, Łukasiewicz zwraca uwagę, że proza Walsera rozgrywa się w żywiole bliżej nieokreślonej teraźniejszości, której wykładnikiem jest „chwila” i jej ekstatyczne przez Walserowskich bohaterów przeżywanie, co sprawia, że fabuły szwajcarskiego prozaika jawią się jako zbiory izolowanych momentów; fragmenty opisów i opowiadań Walsera wrzucone zatem zostają w swoisty bezczas językowego przedstawiania.
Po trzecie wreszcie, protagoniści Walsera, „niepewni własnego statusu w świecie”, mnożący (tyleż serio, co naiwnie) egzystencjalne pytania, próbują, budując swój mikroświat vitae contemplativae, wywikłać się z pęt mieszczańskiego porządku (społecznego, ekonomicznego, obyczajowego), który jest dla nich żmudą i ciężarem zarówno.
Czy tak przedstawiony Walser nie miał możliwości zainteresować polskiego czytelnika? Wydaje się wszak, że wszystkie wątki wskazane przez Łukasiewicz (rewelatorska, oryginalna forma prozy sytuująca się w obrębie szeroko rozumianego oniryzmu, pragnienie autentyczności, dyskretna krytyka mieszczaństwa reprezentowana przez bohaterów tych powieści) zazębiają się w dużej części z postulatami formułowanymi zarówno w pierwszej połowie ósmej dekady ubiegłego wieku przez twórców wyrosłych w obrębie polskiej Nowej Fali, jak i w drugiej części lat siedemdziesiątych minionego wieku przez prozaików związanych ze środowiskiem „Twórczości” (tzw. nowym oniryzmem). Wydaje się jednak, że czynnikiem przeważającym (oprócz braku szerszej promocji i innych działań o charakterze socjoliterackim), decydującym o braku szerszego zainteresowania dziełem Walsera mógł się okazać przede wszystkim paseizm postaci Martiego, bohatera Willi… (oddanej do rąk polskich czytelników u progu lat siedemdziesiątych
Komentując i wprowadzając niejako powieść Walsera w polski czytelniczy krwiobieg, Włodzimierz Bialik w recenzji w „Literaturze” (1972, nr 27) zwracał uwagę na klamrową kompozycję (przyłączenie Martiego do „interesu” wynalazcy i, wraz z bankructwem firmy, odejście głównego bohatera z willi): „Bohaterowie Walsera przychodzą z ciemności i w niej po pewnym czasie znikają. […] Próżnia społeczna, w której Walser każe zagubić się swoim bohaterom, rozświetlana bywa […] «lampionami nadziei», te jednakże prędko tracą blask i powodują, tak jak w przypadku Martiego, powrót do ciemności”. Nietrudno się domyślić, że podkreślenie tego właśnie aspektu – ostatecznego usunięcia się bohatera z rzeczywistości społecznej – w owej „założycielskiej” interpretacji (w połowie lat siedemdziesiątych
Lata osiemdziesiąte
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]