05/2024

Adrian Gleń

Robert Walser po polsku
(krótka historia czytania)

W służbie najmniejszego pisarza świata


Służyłem! Pełniłem służbę! A zatem moja sytuacja musiała być dobra […]. Czy życie nie staje się naprawdę piękne dopiero z chwilą, gdyśmy się nauczyli wyzbywać wszelkich pretensji, zapominać o indywidualnych pragnieniach i chęciach albo odsuwać je na bok, a za to ze szczerego, ochotnego serca poświęcamy się nakazowi, twardej służbie […]? Czyż w nagrodę za okazaną dobrą wolę i za skwapliwe, żywo odczute wyrzeczenie nie dostaje mi się całkiem nowa, nigdy przedtem nie przeczuwana i tysiąckrotnie piękniejsza piękność?


Tak mógłbym, wziąwszy za dobrą monetę słowa ochotnego młodzieńca, bohatera słynnego Tobolda (II) Roberta Walsera (opowiadanie zawarte w tomie pochodzącym z 2003 roku, zatytułowanym Mały krajobraz ze śniegiem, w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz), określić swoje zamierzenie: mam ogromną nadzieję, że wyrysowanie – służebne właśnie – obrazu obecności prozy autora Wypracowań Fritza Kochera w oczach polskich czytelników z dodatkiem garści własnych impresji przyczyni się w jakiejś skromnej mierze tyleż do rekapitulacji twórczości szwajcarskiego twórcy w polskiej recepcji, co do nowego otwarcia tej ostatniej.

Świat byłby lepszy, gdyby tylko czytano prozę Roberta Walsera, miał stwierdzić Franz Kafka. Świata z pewnością nie należy zostawiać w spokoju, choć trudno mieć złudzenia co do postępu moralnego i etycznego, jaki miałby się dokonać pod wpływem lektury dzieł autora Rodzeństwa Tanner. Niemniej Walsera czytać warto – nie tyle może nawet dla świata, ile dla siebie, a przede wszystkim – dla samego Walsera…

Przed paroma laty Łukasz Musiał, komentując legendarne pismo mikrogramiczne Walsera (pod koniec swojej drogi twórczej szwajcarski pisarz zamienił długopis na ołówek, by kolejne obrazki prozatorskie, które nazwano „mikrogramami”, zapisywać niewidocznym wręcz dla nieuzbrojonego oka, mikroskopijnym pismem, które rozszyfrowano dopiero wiele lat po śmierci pisarza) oraz jego intencjonalne unikanie wysokich tematów, nazwał autora Willi pod wieczorną gwiazdą „najmniejszym pisarzem świata”. No, a przecież to, co małe, potrzebuje szczególnej troski i opieki.

Garść faktów: nakłady polskich przekładów prozy Walsera dawno zostały wyczerpane; graniczy z cudem lub wiąże się ze sporym wydatkiem finansowym zdobycie któregokolwiek z wydań małej prozy szwajcarskiego prozaika. Jednocześnie liczne wypowiedzi dostępne na polskich stronach internetowych świadczą o tym, że dla wielu czytelników i pisarzy Walser jest postacią wybitną, by nie rzec – kultową.

Z tym pobieżnym rozpoznaniem w sprzeczności stoi znikoma właściwie recepcja dzieła autora Jakuba von Gunten. Pół wieku obecności Walsera w świadomości polskiego czytelnika (pierwsze tłumaczenie Willi pod wieczorną gwiazdą autorstwa Teresy Jętkiewicz ukazało się w roku 1972 w prestiżowej serii Biblioteki Arcydzieł XX wieku Państwowego Instytutu Wydawniczego) zawiera się w około czterdziestu tekstach krytycznych (najczęściej jednak lapidarnych i pisanych z recenzenckiego obowiązku). Jeśli nawet dodamy do tej liczby (proszę wybaczyć matematyczne ujęcie sprawy): kilku tłumaczy (Jętkiewicz, Łukasiewicz, Musiał, Żychliński), dwie monografie (Łukasiewicz i Musiała), jednego wiernego krytyka (Musiał) – to, przyznać należy, polski krajobraz recepcji Walsera może się jawić jako dość skromny (oczywiście, mam na myśli jego objętość). Gdyby zaś jeszcze zauważyć, że większość polskich prac poświęconych Walserowi powstawała nie kiedy indziej, tylko w ścisłym związku z momentami, gdy ukazywały się, dzięki niestrudzonej pracy translatorskiej Małgorzaty Łukasiewicz, kolejne wydania małej prozy szwajcarskiego prozaika – od Przechadzek (1990) począwszy, a na Niedzielnym spacerze (2005) skończywszy – to owa scena odbioru Walsera zapewne jeszcze mniejszą będzie się wydawać.

Walser – nieuchwytny
Niełatwo odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Oczywiście, można rzec jednym tchem: mowa o pisarzu elitarnym, sytuującym się niejako poza nurtami, stylami czy modnymi tendencjami, samoswoim, osobnym, niedającym się odnieść czy zredukować do jakiegokolwiek innego dzieła, mistrzu balansowania na granicy naiwności i realizmu, ironii i powagi, nieuchwytnym, może także nieco staroświeckim – słowem mowa o takim pisarzu, który uwieść musi czytelnika potrafiącego zestroić rejestry swojej wrażliwości z tą, którą obdarzony był autor Przechadzki. Być może przeto właśnie Walserowi łatwiej, by tak to ująć, dopracować się swoistych wyznawców, miłośników jego niebywałego talentu, aniżeli szerokiego grona czytelników i badaczy. Tak to chyba widział również Jerzy Łukosz, który ponad dwie dekady temu pisał (w eseju Człowiek, czyli sługa. O pisarstwie Roberta Walsera, „Twórczość” 1997, nr 4) o specyfice obecności Walsera w kręgach odbiorców – w ten sposób rzecz ujmując:


Ekskluzywny „klan” Roberta Walsera stanowią nieliczni eksperci, badacze strzegący bezbronnego pisarza przed niekompetencją edytorską i translatorską […]. „Klan” jest rzadkim dopustem dla dzieła, powstaje samoczynnie wokół twórczości specjalnej troski, twórców duchowo obnażonych, wymykających się normom postępowania badawczego, przeczących standardom obcych kultur literackich, dorosłym dzieciom literatury i jej świętym – jak Robert Walser.


Wydawać by się mogło, że ową różnorodność i trwałość recepcji powinna gwarantować Walserowi swoista „ahistoryczność” jego prozy (choć wiemy wszak, iż niejaką trudność stanowi abstrahowanie tego dzieła z kontekstu krytyki kultury mieszczańskiej). Skoro zaś rys uniwersalistyczny dominuje w prozie Walsera, to powinna ona, by posłużyć się świetnym określeniem Mirona Białoszewskiego, „do wszystkiego pasować”… Tak się jednak, przynajmniej na polskim gruncie, nie stało.

Gdyby przyjrzeć się en bloc samej kompozycji tekstów o Walserze, a szczególnie skoncentrować się na ich formułach inicjalnych i finalnych, to dałoby się zauważyć, że w nieomal wszystkich obecne są uwagi zarówno o genialności pisarza, jak i o jego… byciu całkowicie zapoznanym. Małgorzata Łukasiewicz rozpoczyna swój szkic zatytułowany Mała scena od znamiennego zdania: „Robert Walser dla niektórych jest pisarzem ulubionym lub przynajmniej jednym z ulubionych, dla innych nieznanym”. W zakończeniu swojego tekstu Robert Walser – szaleństwo bycia nikim („Twórczość” 1995, nr 10) Maja Jurkowska płomiennie zachęca „uważnych i rozmiłowanych w dobrej literaturze do odkrycia tego niesłusznie zapomnianego pisarza”, rok wcześniej natomiast w konkluzji innego szkicu, który stanowi żarliwy sprzeciw wobec mechanizmów rządzących marketingiem życia literackiego, autorka ta przyznaje, że jej upominanie się o „dzieło biednego Roberta Walsera” stanowi nic innego jak tylko „działanie anachroniczne” (W cieniu zapomnienia i w blasku sławy, „Twórczość” 1994, nr 6).

Duża część prac poświęconych Walserowi rozpoczyna się przeto od krytycznoliterackiego „poziomu zero”: ponownego odtwarzania tyleż skomplikowanej, co spetryfikowanej w protezę legendy biografii szwajcarskiego prozaika i, odtwórczego najczęściej, wskazywania na ulubione motywy jego twórczości (przechadzkę jako formę „życiopisania”, wszelkie toposy skromności, motyw umniejszania i znikania, zagubienie bohaterów‑samotników, których wrażliwość nie pozwala na zadomowienie się w świecie „wielkiej liczby”, czy fenomenalną koncentrację na rzeczach najdrobniejszych).

Walser – nie dla Nowej Fali
Polska recepcja prozy Walsera rozpoczyna się właściwie w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku. Z tego okresu pochodzą teksty Małgorzaty Łukasiewicz (Roberta Walsera przechadzki, „Literatura na Świecie” 1975, nr 8), Mariana Holony (Minimalizm Roberta Walsera, „Literatura” 1978, nr 33) i Jana Koprowskiego (Życie na marginesie, „Literatura” 1979, nr 34).

Wpośród nich niewątpliwie najistotniejszy jest szkic tłumaczki Walsera (do niego właściwie pozostali wymienieni wyżej autorzy dopisują kolejne glosy). Po pierwsze, autorka Rubryki pod różą przekonuje, że pisarstwo Walsera rozgrywa się poza konwencjami, a jedyną najbliższą tradycją narracyjną (niezwiązaną wszak z żadnym określonym momentem rozwoju prozy europejskiej) jest oniryzm, „usprawiedliwiający” ową twórczość otwartą, pozbawioną nieomal „reguł kompozycyjnych”. Po wtóre, Łukasiewicz zwraca uwagę, że proza Walsera rozgrywa się w żywiole bliżej nieokreślonej teraźniejszości, której wykładnikiem jest „chwila” i jej ekstatyczne przez Walserowskich bohaterów przeżywanie, co sprawia, że fabuły szwajcarskiego prozaika jawią się jako zbiory izolowanych momentów; fragmenty opisów i opowiadań Walsera wrzucone zatem zostają w swoisty bezczas językowego przedstawiania.

Właściwym czasem Walsera – pisze Łukasiewicz – jest chwila. Osoby, które powołuje do życia – czy może role, w których występuje – zdają się istnieć tylko właśnie przez ten krótki moment, charakteryzują się wyłącznie psychiczną zdolnością przeżywania lub wywoływania przeżyć, nie mają przeszłości.


Po trzecie wreszcie, protagoniści Walsera, „niepewni własnego statusu w świecie”, mnożący (tyleż serio, co naiwnie) egzystencjalne pytania, próbują, budując swój mikroświat vitae contemplativae, wywikłać się z pęt mieszczańskiego porządku (społecznego, ekonomicznego, obyczajowego), który jest dla nich żmudą i ciężarem zarówno.

Czy tak przedstawiony Walser nie miał możliwości zainteresować polskiego czytelnika? Wydaje się wszak, że wszystkie wątki wskazane przez Łukasiewicz (rewelatorska, oryginalna forma prozy sytuująca się w obrębie szeroko rozumianego oniryzmu, pragnienie autentyczności, dyskretna krytyka mieszczaństwa reprezentowana przez bohaterów tych powieści) zazębiają się w dużej części z postulatami formułowanymi zarówno w pierwszej połowie ósmej dekady ubiegłego wieku przez twórców wyrosłych w obrębie polskiej Nowej Fali, jak i w drugiej części lat siedemdziesiątych minionego wieku przez prozaików związanych ze środowiskiem „Twórczości” (tzw. nowym oniryzmem). Wydaje się jednak, że czynnikiem przeważającym (oprócz braku szerszej promocji i innych działań o charakterze socjoliterackim), decydującym o braku szerszego zainteresowania dziełem Walsera mógł się okazać przede wszystkim paseizm postaci Martiego, bohatera Willi… (oddanej do rąk polskich czytelników u progu lat siedemdziesiątych XX wieku), który – choć pragnie autentyczności i angażuje się w sprawy swojego tyleż niefrasobliwego, co lekkomyślnego pryncypała (jakim jest nieudacznik‑wynalazca) – nie potrafi głośno i wprost przeciwstawić się twardym prawom ekonomii i obyczajowości, wybierając żywot outsidera. W dobie zaangażowania, „moralnego niepokoju”, postulatów ponownego, rzetelnego i realistycznego „przedstawienia świata” bohater Walserowskiej Willi… z pewnością nie mógł się odnaleźć.

Komentując i wprowadzając niejako powieść Walsera w polski czytelniczy krwiobieg, Włodzimierz Bialik w recenzji w „Literaturze” (1972, nr 27) zwracał uwagę na klamrową kompozycję (przyłączenie Martiego do „interesu” wynalazcy i, wraz z bankructwem firmy, odejście głównego bohatera z willi): „Bohaterowie Walsera przychodzą z ciemności i w niej po pewnym czasie znikają. […] Próżnia społeczna, w której Walser każe zagubić się swoim bohaterom, rozświetlana bywa […] «lampionami nadziei», te jednakże prędko tracą blask i powodują, tak jak w przypadku Martiego, powrót do ciemności”. Nietrudno się domyślić, że podkreślenie tego właśnie aspektu – ostatecznego usunięcia się bohatera z rzeczywistości społecznej – w owej „założycielskiej” interpretacji (w połowie lat siedemdziesiątych XX wieku) nie mogło przysporzyć Walserowi sympatii polskiego czytelnika. Rzecz jasna, trudno jest z pełnym przekonaniem upierać się przy takiej diagnozie i na podstawie kilku tekstów krytycznych traktujących o pierwszej powieści Walsera w ten sposób rysować perspektywę dominującego podówczas stylu odbioru oraz wyrokować o przyczynach czytelniczego niepowodzenia. Mechanizm takiego, a nie innego zapotrzebowania lekturowego mógł chyba jednak stanowić czynnik decydujący o braku zainteresowania polskiego czytelnika, przynajmniej w tym momencie, Walserowskimi światami.

Lata osiemdziesiąte XX wieku nie przynoszą przełomu. Obydwie kolejno wydane powieści Walsera (odpowiednio: Rodzeństwo Tanner, 1984 i Jakub von Gunten, 1988) przechodzą właściwie bez echa. Recenzję pierwszej z nich Jan Koprowski rozpoczyna sakramentalnym zdaniem: „W Polsce Robert Walser jest pisarzem nieznanym…”; druga z powieści zaś doczekała się właściwie tylko dwóch nader lapidarnych not i jednej dłuższej wypowiedzi. W konkluzji tej ostatniej, autorstwa Krystyny Kamińskiej („Nowe Książki” 1989, nr 2), pojawi się mało atrakcyjna teza interpretacyjna, zgodnie z którą należałoby widzieć w Jakubie… „satyrę na ówczesne [tj. mieszczańskie – przyp. AG] metody edukacji”; widzenie to wsparte jest na niezbyt wnikliwej paraleli pomiędzy kafkowskim „Zamkiem” a „Instytutem Benjamenta”, całe zaś porównanie kończy się wnioskiem o tym, że dla Walsera ostatecznym rozwiązaniem buntu antymieszczańskiego jest eskapizm bohatera, motywowany pragnieniem ochrony własnej osobowości przed mechanizmami sprawowania kontroli nad wychowankami Instytutu. No cóż, przyznać należy, że tak paseistyczny pisarz nie bardzo mógł się podobać w czasach, które „literatury czynnej” się domagały. Walser znów musiał czekać…

[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.