01/2024

Aneta Wiatr

Rodzynki Marka Hłaski
(wydłubane z Pięknych dwudziestoletnich)

Ważne jest tylko to, że w twoim życiu może nadejść tysiąc dni, w ciągu których nie zdołasz napisać ani jednej strony.

Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni


Romantyzm, epoka tragiczna i literacko przebogata, nauczył nas wymagać od pisarza znacznie, znacznie więcej niż prostego zmagania się ze słowem: budowania duchowych zastępników, zamienników tego, co materialnie utracone. Artyści, tacy jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, Chopin nawet, spalali się w służbie, cierpieli na emigracji, przymierali głodem, umierali młodo… Dopiero pikadorczycy i skamandryci w 1918 roku upoili się względną wolnością – i też na krótko. Ze słów Marka Hłaski, wyjętych z jego książki pod efektownym i w końcu optymistycznym tytułem, których jedyną troską jest obawa przed impotencją twórczą, bije swoboda i duma klerka. Nie wierzmy do końca tym słowom. Świat wikła nas na wiele sposobów i nawet od niebieskich ptaków domaga się rzetelności i elementarnego szacunku dla Prawdy, a od robotników słowa, mistrzów fikcji literackiej – tego, co tak pomysłowo i chyba celnie nazywał Hłasko wielokrotnie „prawdziwym zmyśleniem”.

Nad tą najdziwniejszą z dziwnych paraautobiografią (?) autora zmarłego trzy lata po jej opublikowaniu (14 czerwca 1969, Wiesbaden) przez pół wieku przechodziła niejedna gwałtowna burza, ale żadna dotychczas nie tknęła i nie naruszyła „walorów smakowych” dzieła, które, przystrajając gniew i gorycz emigranta w fajerwerki literatury, czyta się wybornie, jednym tchem. Przyznaję, że akurat mnie w Pięknych dwudziestoletnich, arbitralnym kalejdoskopie wspomnień, najbardziej smakują „rodzynki” – powstałe ze zderzenia nazwisk powszechnie znanych i szanowanych z drapieżnymi, idącymi pod prąd i szczerymi sądami na ich temat, wyrażanymi przez wciąż młodzieńczego, nie mającego nic do stracenia autora żyjącego na walizkach. Będą to prawie wyłącznie nazwiska polskie i przeważnie z obszaru literatury i filmu, bo ten właśnie obszar kultury Hłasko od dzieciństwa, od kiedy „matka podsunęła mu książkę do czytania”, a ambasada amerykańska zaprosiła na filmy, sobie upodobał. Dodajmy, że był czytelnikiem namiętnym, zadaniowym, a kinomanem, jak całe jego pokolenie, fanatycznym, co dzisiaj, w epoce Netflixa i energetyków, brzmi raczej egzotycznie i staroświecko. Myślę, że samo otwarcie Pięknych dwudziestoletnich brzmi dzisiaj, zwłaszcza dla młodych, równie egzotycznie i staroświecko – i może dlatego tak mi się podoba…

Wysiadając z samolotu na lotnisku Orly myślałem, że najpóźniej za rok będę z powrotem w Warszawie. Dzisiaj wiem, że nie wrócę do Polski już nigdy; pisząc to jednak wiem także, że chciałbym się omylić. […] Nie umiałem odpowiedzieć, dlaczego opuściłem kraj, ponieważ nie opuściłem go nigdy. Spróbuję jednak napisać o tym, dlaczego mieszkam w innym kraju, a właściwie w innych krajach. […] Jestem jeszcze zbyt młody i zbyt mało znaczę, aby pisać pamiętniki. Piszę o ludziach, których znałem i których kochałem. Jak już powiedziałem: pragnąłbym dla tych właśnie ludzi napisać, dlaczego nie mieszkam w Warszawie. Pragnąłbym to napisać dlatego, że wiele tym ludziom zawdzięczam, że nie przestałem ich kochać i że nie potrafię zapomnieć.


Jak na bezideowego cynika, alkoholika, sprzedawczyka, „primadonnę jednego tygodnia”, paszkwilanta, brutala, wroga ludu pracującego miast i wsi, wreszcie zdrajcę ojczyzny (tak u „Skiza” Zbigniewa Wasilewskiego z „Trybuny Ludu” i w ocenie ministra Włodzimierza Sokorskiego) – strasznie to synowskie jakieś, liryczne i sentymentalne! Albo ktoś tu kłamie zacietrzewiony na życzenie KC Partii, albo ktoś tu po mistrzowsku się kamufluje, ściemnia, znieczula i diablo dobrze nas czaruje…

Napisałam „będą to prawie wyłącznie nazwiska polskie”, mając na myśli pierwszy desant Amerykanów po ’56 roku z papą Hemingwayem na czele (u którego terminował m.in. w nauce dialogu zwany „Hemingwayem z Koluszek” Hłasko). Polacy, wściekle głodni literatury innej niż produkcyjna, niż radzieckie powieści o bohaterach pracy i walki, rzucili się na świeżo zamówiony u Bronisława Zielińskiego przekład Komu bije dzwon z chwytliwym mottem z anglosaskiej poezji metafizycznej i pięknym, dźwięcznym tytułem. Republikańska Hiszpania miała u komunistów wysokie notowania (jak również przegrana Komuna Paryska w dziewiętnastowiecznej Francji zżeranej przez Kapitał), a do tego poszła fama, że republikański generał z Brygad Międzynarodowych, niejaki Golz, to wypisz wymaluj nasz generał Karol „Walter” Świerczewski, „człowiek, który się kulom nie kłaniał”. Wszystko to razem złożyło się na niebotyczną czarnorynkową cenę książki, w której praktycznie nic się nie dzieje, ludzie gotują, żrą i ględzą, a dynamitard Robert Jordan gada sentymentalne dyrdymały, tkwi godzinami w śpiworze między nogami Hiszpanki Marii, zamiast w innym miejscu, na moście zakładać swój śmiercionośny, nie życiodajny, ładunek. Okazało się, że przy braku głębszego rozeznania można nas nabrać nawet na popaździernikową „odwilż”. W polityce dowodzą tego Władysław Gomułka oraz dzieje pisma „Po prostu”, w kulturze bezkrytyczny zalew zachodniej szmiry i tandety, łykanej jako towar luksusowy z Lepszego, Wolnego Świata.

Bardzo przytomnie Hłasko pisze:

Komu bije dzwon uważano za paszkwil na wojnę cywilną [civil war, wojna domowa – AW]; po roku pięćdziesiątym szóstym uznano za wspaniałe dzieło romantyzmu, Roberta Jordana za wspaniałego żołnierza i w ogóle wszystko poszło jak trzeba; przy czym najsłabsza książka Hemingwaya uznana została oczywiście za najlepszą.


Widać tu, że Hłasko ma dość tej przedziwnej perwersji, przewrotności iście diabelskiej, bo za chwilę powtarza to samo, niesiony przez bezsiłę nagiej emocji:

Niemniej tę właśnie książkę uznano za najlepszą; i w ten sposób załatwiono starego Papę. Ale nie można było przecież spodziewać się czego innego…

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Marek Hłasko: Piękni dwudziestoletni.
Instytut Literacki,
Paryż 1966.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.