„Precz ode mnie, znikaj świecie…” – mówi inicjalna fraza pieśni Verborgenheit, skomponowanej przez Hugo Wolfa do wiersza Eduarda Mörikego. Pieśni o zapomnieniu „czym serce żyje”. („Jeśli zna imiona czyje, / To powtarza je jak dziecię” – rymuje Iwaszkiewicz swą parafrazę tekstu.) „Wziąłem sakwę swą podróżną”, „ucho nocnych wezwań słucha” – wskazuje inne źródła bodźców niż świat własnych myśli. Możemy podejrzewać: ciemniejszych jeszcze niż „nocne wezwania”. Myśli, które sprawiają, że człowieka „gryzie mól zakryty” (znów Jan Kochanowski), czyli wbrew zewnętrznym danym atakowani jesteśmy przez ukryty smutek. Zawsze bowiem będzie jakieś „o tobie” – raz przyjmujące konkretne imię, innym razem przybierające postać bliskich spraw, pytań bez odpowiedzi albo po prostu świadomości otaczającego cierpienia. Niewykluczone, że „imiona” te powtarzamy „jak dziecię”, czyli bez zrozumienia, czym są, ale również bezradnie, z rodzajem hipnotycznego przywiązania do tego, co symbolizuje nasz z nimi związek – właśnie do „imienia”. Zawołanie „Precz ode mnie, znikaj świecie” jest też formą powtarzania owego „imienia” – w Rzymie, w zimie i na wiosnę.
Włoskie wyjazdy Iwaszkiewicza, może poza pierwszym w 1924 roku, nie miały wiele wspólnego z tradycyjnie pojmowaną turystyką. Zwykle nadaje się im wymiar ucieczek. Od „ibsenowskiej atmosfery” stawiskiego domu. Od Boga „jak nocny stróż”, który homoseksualne spełnienie wikłał w etyczne uwarunkowania. Od warszawskiego trójkąta – u jego wierzchołków znajdowały się sejm, redakcja „Twórczości” i Dom Literatury. Od obowiązków nakładanych na niego bądź które sam na siebie nakładał. Symboliczny „Rzym” był przestrzenią wolności. Miejscem, do którego prowadziły wszystkie drogi ucieczki i w którym fuga okazywała się najpiękniejsza.
Od pierwszego pobytu nad Tybrem pisarz uznawał kontrasty, nie bardzo zresztą odkrywczo, za najistotniejszy element krajobrazu tego miasta: kontrasty kulturowe, społeczne, jego odmienność od, jak napisał Herbert, miejsc „codziennej udręki”. Oswajał się z Rzymem i oswajał Rzym, tak że od lat pięćdziesiątych jeździł do tego miasta „jak do Radomia” czy Sandomierza. Przeżywał Rzym jako „codzienne, zupełnie zwykłe miasto”, w sposób pozbawiony turystycznego entuzjazmu. „Ja w Rzymie po prostu mieszkam” – puentował w Podróżach do Włoch próby opisania swojego doń stosunku.
Z coraz większym więc dystansem traktował „zwiedzanie”, włączenie w ruchliwy podróżniczy tłum, zajęty produkowaniem entuzjazmu i wspomnień. Nie chodziło o to, że „Turystyka współczesna jedną z największych klęsk ludzkości”, jak kończył skierowaną przeciw niej rzymską dziennikową filipikę. Ważne było zadane zupełnie serio pytanie: „Co zwiedzać?”. Najbardziej jak to możliwe radykalne, buntownicze zdanie w ustach pisarza, którego książki stały się klasyką eseistyki podróżniczej. (Kto inny pozwoliłby sobie na nie?) Pojawia się też sugestia, że poza „osobliwościami Rzymu” nie ma tam nic do zobaczenia, a i one są tylko sztucznym wypełnieniem wewnętrznej próżni. „Pustka naszych żyć jest przerażająca” – kończy poświęcony temu zapis. Naszych – więc i piszącego te słowa, który wypełnić ją może przede wszystkim aktywnością skierowaną w głąb – twórczością.
Nic dziwnego, że swe włoskie wyjazdy Iwaszkiewicz zaczął traktować nie tyle jak inspirację i moment gromadzenia wrażeń czy materiału literackiego, co jako szansę realizacji przywożonych do Italii projektów – czas intensywnego pisania spędzony w hotelowym pokoju. „[…] To miasto mi coś daje – pisał o Rzymie w eseistycznej książce z 1977 roku – chociażby dokładne oderwanie od wszystkich moich kłopotów domowych – bo jednak jeśli weźmiemy spis moich ostatnich utworów, zarówno opowiadań, jak wierszy, to wszystkie lub prawie wszystkie noszą u spodu podpis i datę: Roma, dnia tego a tego”.
Rzymskie kontrasty, oswojone, zastąpiły inne – artystyczne i wewnętrzne. Tworzenie nad Tybrem tak arcypolskich utworów, jak Martwa Pasieka, Mefisto‑Walc, Cienie czy Heydenreich. Ale także coraz mocniej obecna sfera przywożonych znad Wisły problemów i nasilająca się pesymistyczna dyspozycja pisarza. Iwaszkiewicz poświęcał im przeważającą część podróżnych dziennikowych zapisków, notując na ich marginesie pełne rezygnacji westchnienie: „Rzeczywiście jest o czym rozmyślać – w Rzymie”.
Odczuwał kontrast własnych ulotnych spraw i rzeczywistości wiecznego miasta. Uczucie dystansu wobec ruchliwości i zachłanności, które go otaczały. Istnienie w obu sferach niosło poczucie rozdwojenia, łączenia przeciwieństw jako stanu naturalnego, którego nie należy zwalczać, jeśli pragnie się pozostać sobą. I być na własnych warunkach w Rzymie. Nie tylko nie trzeba tego doświadczenia zwalczyć, ale wręcz należy je pogłębić jako rodzaj buntu przeciwko obojętności rozgrywającego się wokół święta życia.
Korzenie tej postawy sięgają głęboko. Włochy były oczywiście dla Iwaszkiewicza większą europejską ojczyzną, a o ich stolicy mógł w książce podróży napisać zdanie: „Może dlatego tak kocham Rzym, że tutaj czuję się prawdziwym Europejczykiem”. W krytycznych momentach dwudziestowiecznej historii zniszczenie włoskiego dziedzictwa widział jak formę zrealizowanej apokalipsy – pisząc w 1939 roku utrzymany w katastroficznym tonie cykl wierszy Wenecja. Jednocześnie zawsze odczuwał głęboką kulturową i cywilizacyjną odmienność Południa i Północy w Europie, a co ważniejsze, odmienność ich etosu.
Chciał dotykać ziemi początków również po to, by upewniać się, że jego własna ziemia znajduje się gdzie indziej. Mówią o tym powstające w latach trzydziestych wiersze poświęcone zasadniczej odmienności etosu Południa i Północy – Pożegnanie Sycylii i ⁂(Nie dla nas winnic modry stok…). To nie są już pół żartem wyrażone żale za południowym ciepłem i światłem, ale deklaracje przynależności do przestrzeni pamięci i cierpienia, uwewnętrznionego nakazu powrotu do „kraju krzyżów i chmur”. Podobny bunt i etyczne poruszenie dostrzegał w życiu polskich wieszczów, o których w eseju Ogrody napisał znakomite zdania, że wody szwajcarskiego Lemanu odbijały ich „wykrzywione oblicze”, gdyż: „Nie potrafili oni przeglądać się w tych czystych wodach, bo nikt z nas nie potrafi się w takich niezrozumiałych i nic nie rozumiejących wodach przeglądać. Zaraz mu płyną «łzy czyste rzęsiste»”.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]