Po raz pierwszy czytałem ją w Paryżu, wiosną 1978 roku, wkrótce po jej ukazaniu się, i pamiętam, że chłonąłem ten tekst z zapartym tchem, jakby nie była to gęsta, naładowana erudycją rozprawa filozoficzna na temat Rozumu i Wiary, a zwłaszcza różnorodnych skutków „odczarowania świata”, do jakiego doprowadziła myśl Oświecenia, lecz – owszem – filozoficzna, niemniej powieść lub przynajmniej opowieść. Emanuel Swedenborg, William Blake, Adam Mickiewicz i Oskar Miłosz – główni pisarze interpretowani w tym dziele – tak są w nim omawiani i portretowani, jakby byli właśnie postaciami literackimi, a nie nawiedzonymi poetami lub myślicielami.
Miłosz mocą swej wiedzy i pomysłowości konstruuje nową konstelację – magiczny kwadrat czterech, znanych skądinąd (choć nie zawsze powszechnie) nazwisk, które jednak w takim zestawieniu czy połączeniu nabierają nowych znaczeń. I posługuje się tą figurą do rozważenia kluczowego dla nowożytnych czasów procesu, jakim jest stopniowy, lecz nieunikniony rozkład świadomości ustanowionej na wierze i wynikający stąd rozpad przestrzeni metafizycznej, w której ludzkość żyła od wieków.
Pytania zadawane przez Miłosza wydają się fundamentalne dla cywilizacji Zachodu. Są to pytania o prawomocność scjentyzmu jako metody poznawczej oraz o to, czy i w którym momencie (lub z jakiego powodu) obrana droga zaczęła prowadzić na manowce. Inaczej mówiąc: co spowodowało dewiację i czy była ona nieuchronna? Czy ubóstwienie Rozumu to tylko grzech pychy, „błędy i wypaczenia” wynikające z zawsze ułomnej praktyki, czy też nieuniknione przeznaczenie mylnie obranego szlaku? A jeśli tak, czy istnieje możliwość odwrotu? I co miałoby go warunkować?
Miłosz w imponujący sposób mitologizuje i uskrzydla pojęcia i formuły już istniejące. Kto przed opublikowaniem tej książki słyszał o Blake’owskiej Ziemi Ulro – smętnej krainie, zamieszkanej przez duchy wydziedziczone z Wyobraźni, czyli głównie przez uczonych‑scjentystów (zwłaszcza wyznawców fizyki Newtona)? Wąska garstka specjalistów od zagadkowego geniusza; zamknięty krąg filologów i religioznawców. Dziś hasło „Ziemia Ulro” jest znane i rozumiane bez porównania szerzej, poniekąd na równi ze słynnym tytułem T.S. Eliota Ziemia jałowa. I odwrotnie: któż nie znał zajeżdżonej na lekcjach polskiego Mickiewiczowskiej opozycji: „wiara i czucie” kontra „szkiełko i oko”? Tkwiła ona w umysłach ludzi jako wytarty frazes i fetysz. W świetle rzuconym na tę sprawę właśnie w Ziemi Ulro z pozoru prościutki dylemat Mickiewiczowskiej Romantyczności na nowo ujawnia głębię i staje się sztandarowym dylematem naszych czasów.
W kluczowym momencie swojego wywodu, w rozdziale 38, zaczynającym się od pamiętnych słów, które poeta miał w sobie usłyszeć: „Powodowany niejasną potrzebą, zapewne karania siebie i niszczenia tego, co kochasz, zebrałeś argumenty na rzecz naszego posłuszeństwa krainie Ulro. Nigdy potęga Ulro nie była bardziej jawna i nigdy jej wrogowie nie zostali tak poniżeni…”, autor – ku mojemu zdumieniu – przywołuje postać i twórczość Samuela Becketta i nazywa go „najuczciwszym pisarzem Zachodu”. Pozwolę sobie tutaj (z nieznacznymi skrótami) przytoczyć ten fragment, ponieważ wydaje mi się on niezwykle celny:
Niektórzy uważają, że ów skok ewolucyjny drugiego stopnia czy też „nowej generacji”, choć bezprecedensowy, jest jednak w dalszym ciągu czymś normalnym, jako że technika, „wyrastając” z myśli człowieka, stanowi jego przedłużenie, a więc i przedłużenie samej Natury. Inni jednak obawiają się, że może to doprowadzić do nieodwracalnej degeneracji gatunku, a nawet do jego samozagłady. W każdym razie proces ten zaczął się w Blake’owskiej Ziemi Ulro.