11/2024

Krzysztof Wacławiec

Rozstania

„Jak się wojna skończy, to do nas przyjedziesz. Najlepiej na Boże Narodzenie. Razem z rodziną. Zobaczysz, już niedługo wrócimy na Ukrainę i odbudujemy. Zobaczysz, jak u nas się świętuje” – powiedziała Irina, kiedy wiozłem ją z dziećmi na dworzec autobusowy do Katowic, dalej miała być Marsylia. Przyjrzałem się im w lusterku – rozłączona rodzina, bez męża, bez ojca, uciekająca przed wojną w pędzącym samochodzie w środku Europy. I na tym koniec, po długim wyczekiwaniu na informację od Iriny napisałem do niej na Messengerze – odpowiedź była krótka i nie od razu. Chciałem się dowiedzieć, czy szczęśliwie dojechali na miejsce. Na życzenia bożonarodzeniowe odpowiedziała równie krótko, na wielkanocne już nie. Minęły dwa lata, przez nasz dom przewinęli się inni Ukraińcy. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nie próbowała się z nami skontaktować. Martwiliśmy się o nią, życzyliśmy jej jak najlepiej, od nas dostała wszystko to, co mogliśmy jej dać w tamtej chwili.

W 2023 roku Rada Najwyższa Ukrainy zmieniła termin świąt Bożego Narodzenia, będą obchodzone 25 grudnia zgodnie z kalendarzem gregoriańskim. Nadeszły kolejne święta – brak odpowiedzi. Wbrew postanowieniu podejrzałem ich na FB – wygląda na to, że mieszkają we Włoszech. Dzieci podrosły, na zdjęciach wyglądają na szczęśliwe. Witalij już chodzi, u nas jeszcze raczkował. Polina wysmuklała i skróciła włosy. Chyba wszystko w porządku.

Bliscy znajomi spotkali się z podobnym zachowaniem, pomagali Ulianie i jej synowi Dimie, których razem przywieźliśmy z granicy ukraińskiej w marcu 2022 roku. „Oni wrócili na Ukrainę i słuch o nich zaginął – powiedziała Beata. – Pomogliśmy im, jak mogliśmy, naprawdę dobrze im u nas było, tak mówili, a teraz kompletny brak kontaktu, Uliana zablokowała telefon…”. Beata przypomniała sobie, że przed rokiem Uliana płakała cały dzień – „…a było to – powiedziała – dokładnie w rocznicę przyjazdu do Polski (w marcu 2023 roku). Zwierzyła mi się, że płacze z wdzięczności – jak wielu ludzi jej wtedy pomogło. Tak powiedziała”. Niepojęte – pomyślałem – a teraz się nie odzywa, nie zadała sobie trudu wysłania krótkiej informacji, nie odbiera telefonów, nie odpowiada na wiadomości wysyłane przez Internet. Niepojęte.

Wojna trwa nadal, przedwczoraj ogłoszono, że amerykański Kongres przyjął następny pakiet pomocy dla Ukrainy. Nieprędko odwiedzę Irinę we Lwowie, choć nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jak miałoby to się stać? Bardzo chciałbym ich zobaczyć w dobrym zdrowiu.

Otrząsnąłem się i próbuję już nie angażować się emocjonalnie. Przez pryzmat doświadczeń przewartościowałem relacje z „nowymi” Ukraińcami.

Średnio co dwa tygodnie bywam w Krakowie. Czasem odwiedzam tam Oksanę w salonie fryzjerskim, w którym pracuje. Nie strzygę się u niej, jest to wyłącznie salon dla dam, więc siłą rzeczy rozmawiamy krótko. Oksana mieszkała u nas po Irinie przez kilka miesięcy, zanim przeprowadziła się do Krakowa. Jest szczęśliwa, gdy mnie widzi, a po chwili ma łzy w oczach. „Czy to aby na pewno są łzy radości?”. Za którymś razem, patrząc w jej oczy, zrozumiałem, że ona nie chce pamiętać, nie chce tych wspomnień – ani dobrych, ani złych. Chce je wyprzeć, schować i przykryć gdzieś głęboko pod zwyczajnym życiem. A ja, a my musimy to zrozumieć. Nie tylko to, że nie mamy prawa do wdzięczności – na tym mi nie zależy, ale nie mamy też prawa do pamięci, przynajmniej na razie, aż ta przeklęta wojna się nie skończy! A na czym mi zależy, na czym nam zależy? Słowo: „dziękuję” słyszeliśmy tyle razy. „Nie ma za co” – odpowiadamy. Chcemy, żeby nasza pomoc przyniosła efekt, żeby ukraińskie matki przetrwały i doczekały końca wojny. Żeby wszystkie Ukrainki, ich dzieci i mężowie wrócili do siebie. Do siebie!

Pożegnałem się, wyszedłem przed salon i pomachałem jej przez okno, odmachnęła mi. Tłumiąc łzy, przeszedłem Sienną, zostawiłem za sobą kościół Mariacki i Sukiennice. Szewską doszedłem do Bunkra Sztuki (galeria sztuki nowoczesnej w Krakowie). Ze smutnymi myślami usiadłem – a jakże na podłodze – pod rzeźbami Abakanowicz. Dwa kikuty pni drzew okute i zabandażowane. Z tej (niskiej, przyziemnej) pespektywy wydawały się zawieszone w przestrzeni – łatwo było to sobie wyobrazić. Wiszą: rozdarte, obnażone i wypolerowane, zbrojne w ostrza pokryte giętą i spawaną blachą z miedzi i brązu – jak archaiczne statki kosmiczne, jak noże herosów. A jednocześnie – jak kończyny oberżnięte i zabandażowane. Zabalsamowane, zmumifikowane, odkryte w żwirowniach. Jedno to jesion – zdaje się, a drugie, ten ciemny i spalony piorunem, to na pewno dąb. Oba łączą dwa światy – artefakty zbroi i kalectwa odległej (a może bliskiej?) cywilizacji – jednocześnie.

Nie wiem, czy autorka zgodziłaby się z moim odbiorem. Nie wiem, czy z mojej perspektywy – niskiej i przyziemnej – można dostrzec przyczynę zachowania Iriny. Piszę ten tekst i zdaje mi się, że rozumiem to coraz lepiej. „Co tam u was?” – pytam i słyszę odpowiedź – „Oj, Krzysztof, szczo tobie skazaty?”. I tyle. Mimo że pomogliśmy im, że okazaliśmy im dobro, to zawsze będziemy elementem traumatycznej historii ich życia, o której chcą jak najlepiej zapomnieć. Wszystkie one – Irina, Oksana, Uliana i dwie Natalie, pani Walia, Luba i ich dzieci: Masza, Polina, Witalij, Julia, dwóch Dimów, Sasza i Ihor, wszyscy oni byli w sytuacji bez wyjścia, nie chcieli, a musieli prosić nas o pomoc. Ten, kto tego nie widział, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Rodzi się pytanie: jak można podziękować za pomoc za wyratowanie z najgorszej biedy? Tylko w jeden sposób: wyjść z tej biedy i stanąć na własnych nogach. Tylko znowu: czy to jest jeszcze możliwe?

Stanąć na własnych nogach. Kiedy dom, rodzina, mąż i ojciec, całe życie zostało w Ukrainie. Rozdarte życiorysy i serca, nowi, tymczasowi znajomi, nowe przyjaźnie – z potrzeby, nowe niby‑domy, nowe miasta i praca; nie takie, jakich by chciały. A wojna trwa. Nie skończyła się po kilku miesiącach. Dla nich nigdy się nie skończy.

Dwa światy jak dwa końce rzeźb Abakanowicz: ten zbrojny, męski w Ukrainie i ten amputowany, rozerwany i zabandażowany. Już nie krwawiący, zasklepiony osoczem czy może żywicą epoksydową – tymczasowy na obczyźnie. Oba cierpiące, zawieszone w niekończącym się teraz – ciągłym i nieustającym.

Wstałem z podłogi, ostrożnie obszedłem rzeźby, niepewny, czy nie wchodzę na teren ekspozycji, minąłem liny i kokony. Obejrzałem dzieła kilku artystów dotkniętych palcem bożym. Przeszedłem po schodach w górę i w dół – nie pamiętam, co było najpierw, a co później. Przeliczyłem sens w obrazach Dróżdża. Choć dla oka ciąg liter wyrażających cyfry wydaje się intrygujący. Zapewne z upływem lat coraz bardziej staje się niezrozumiały. Napotkałem kilka indywiduów, podsłuchałem ich uczonych rozmów. „Hasior jest świetny” – i tyle, nie miałem dostatecznie dobrego nastroju, żeby kolejny raz oglądać instalacje teologiczne z recyclingu. Nowosielskiego niestety nie znalazłem. Żelbet daje olbrzymie możliwości: zawieszone kraty, cienkie podpory, kaskady schodów i pozorna niegeometryczność przy właściwej funkcjonalności. Budynek bunkra wewnątrz sam w sobie jest dziełem sztuki, z zewnątrz pasuje do klasycystycznych kamienic jak kwiatek do kożucha, jak wciśnięty na siłę (właśnie) bunkier w barokową zabudowę miasta. Może chodziło o kontrast, nie rozumiem, jaką koncepcją urbanistyczną kierowała się architektka. W bliskiej okolicy jest jeszcze jeden „kwiatek” – gmach przedwojennego Państwowego Banku Rolnego. Ten monumentalnie rozsiadł się przy Plantach, jego modernizm mocno klasycyzujący „pasuje” do otoczenia. Dominuje nad nim. Czy jest piękny? Też nie. Jak bunkier – funkcjonalność przytłacza piękno. Salę główną banku i przyległe biura odziedziczył Instytut Pamięci Narodowej, część mieszkalna (ta wysoka) obecnie pełni funkcję hotelu dla biedoty goszczącej w Krakowie. Elipsoidalne schody prowadzą do mieszkań, na drzwiach pozostały nazwiska osób kiedyś tam mieszkających; choć może jeszcze ktoś tam wytrwał. Hotel działa dziwnie, nie ma nazwy ani recepcji, odrapane ściany, od lat niedokończone remonty, lokatorzy przemykają po korytarzach, unikają spojrzenia. Przerobione zamki, dziesiątki skrytek na klucze przyfastrygowanych do ścian, drzwi i futryn. W mieszkaniach podzielone pokoje na trzy, na cztery mniejsze, z korytarzy wydzielono „szafy” noclegowe – to te najmniejsze apartamenty. Własność tego bałaganu nie jest jednoznaczna i wydaje się intrygująca. Zapewne z biegiem lat, kiedy zaczął się ten dziki „hotelling”, właściciele uciekli – szybko wynajęli lub sprzedali swoje mieszkania. Porzucili mosiężne klamki, wypolerowane poręcze z wiśniowego drewna osłaniające kute balustrady schodów i wytarte uchwyty drzwi wind. Jak to dobrze, że oba budynki – bunkier i patchworkowy hotel – są zakryte wiązami, jesionami, kasztanowcami, klonami i lipami Plant.

Wróciłem pod Sukiennice, szalona pogoda w marcu uczyniła nam lato, na betonowym rynku nietrudno dać się jej zwieść, usiadłem na zewnątrz, zjadłem późny obiad. Cień bazyliki, pokrętnie nazwanej tylko kościołem, wpadł do wypełnionego makaronem talerza. Lekkie wino o głębokim, kwiatowym smaku szybko wzniosło oleum do głowy i krętymi drogami zaprowadziło mnie do niby‑hotelu urządzonego w przedwojennym banku. Na piętro wjechałem windą z dwoma robotnikami, ich bluzy i spodnie nosiły ślady śnieżnobiałego gipsu. Kruszył się płatkami, drobiny wirowały i znikały w szczelinach elewatora. W siatkach zakupy tylko na kolację. Wychodząc z windy, w klatce schodowej zaczepili po ukraińsku kobietę wycierającą podłogi. Kliknięcie zamka od drzwi ucięło ich wesołą rozmowę. Z łazienkowego kurka ciurkiem lała się woda, nie dało się jej zatrzymać. Zamknąłem się w „szafie” i położyłem spać. Zasypiając, słyszałem za ścianą łomoczące windy – zwoziły gastarbeiterów, gaststudentów, gastuchodźców na poszczególne piętra na zasłużony odpoczynek. Tramwaje gruchotały szynami, wibracje przenosiły się po budynku i trzęsły szybami. Niedługo później zasnąłem, wkroczyłem w zawiły świat podświadomości. Nade mną i pode mną siedem pięter byłych rodzinnych drzwi. Wyczekując uprzykrzonych dźwięków, zapadałem w sen. Ujrzałem galopującego jeźdźca na białym koniu. Zbliżał się po rozległym stepie. Dopiero co przekroczył rzekę, z sierści rumaka obficie spływała woda, lała się strumieniami z jego szyi i piersi. Wiedziałem, że ta rzeka to Dniestr, że ten koń to Szarko, a jeździec na nim to Marko – w pełnej zbroi płytowej, z długą piką i z mieczem obosiecznym przy siodle. Wiedziałem też, że jedzie z południa – z odsieczą, na pomoc Ilii Muromcowi i innym ukraińskim herosom, by zdławić Sołowieja z Czarnego Bagna, który przez wieki urósł do monstrualnych rozmiarów. Sołowieja, co jednym krzyknięciem zabija setki ludzi. Ciężkie kopyta wbijają się w utwardzoną ziemię, śnieżny pył wiruje, szyby drżą. Rycerz mija autostrady i granice, mija rzeki tętniące światłami samochodów, które płyną nieustannie na zachód. Gdzieś tam w ogromnym świecie zgubiliśmy Irinę, Polinę i Witalija. Składają kawałki zrujnowanego życia w szczelinach naszych miast.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.