Przychodzą spoza,
sięgają do ramion,
wypływają z gładkich wód
jeziora, wertują stronice
ksiąg: mądrych,
zbójeckich, wszetecznych.
Na jarmark się zwożą
na grzbietach wielbłądów,
których giętką linię
wciąż mają w pamięci:
jak stąpają, gną się pod ciężarem
cienia palm z plastiku
lub obłoków w różu.
Jadą na furmankach,
jednokonnych zaprzęgach,
pekaesami,
piętrowym pociągiem.
Strzelają z korkowców,
z karabinów z patyka.
Potem zapadają
w sen miękki
jak plusz wzgórza.
W tym śnie ził, stary mędrzec,
jeszcze nie rdzewieje,
nyska, tarpan w błocie,
z tyłu kamaz i niwa –
w tym śnie odebrane i oddane,
poruszające, nieporuszone.
Was czekam,
do was pielgrzymuję,
ruchliwe prowincje,
z językiem zdrewniałym,
stopą uwięzłą w bucie ze skaju,
z głową pod wieńcem
z goździków, słowacką
gęstą herbatą
na podniebieniu i dłonią
wysuniętą na powitanie
odeszłego.