– Idzie pan? – zapytał.
– Dokąd?
– Na dół.
– Po co?
– Rurę zakładają.
– Jaką rurę?
– Od kanalizacji.
– No, to co?
– Nic. Chodź pan popatrzeć.
Milcząc, włożyłem palto i zeszliśmy na dół. Rzeczywiście – tuż przed domem, w którym obaj zamieszkujemy, grupa robotników po gruntownym rozbebeszeniu jezdni przystąpiła do zakładania olbrzymiej rury żelaznej. Pan Zdzisio i ja staliśmy, paląc papierosy. Nie minęło piętnaście minut, a już zebrał się pokaźny tłumek.
– Rurę zakładają – stwierdził jakiś pan w tandetnym kapeluszu.
– Rurę? – zdziwiła się jakaś pani.
– Tak, tak.
– W zeszłym tygodniu też zakładali rurę – powiedział jakiś rudy wyrostek.
– Gdzie?
– Na Zajączka. Nogę złamał wtedy jeden. Poślizgnął się, patrzyć – a tu już złamana noga.
– No i co? – zapytał z wyraźnym ożywieniem pan w tandetnym kapeluszu.
– Zabrali go do szpitala.
– Pewnie poleży – z prawie satysfakcją stęknął pan Zdzisiu.
– Co to? – odezwał się ktoś z tyłu, torując sobie drogę łokciami. – Rurę zakładają?
– Tak, rurę.
– No i co? Było coś?
– Nie – powiedział rudy wyrostek. – Nic nie było.
– Nic – powiedział pan Zdzisio i ziewnął ponuro. Zwrócił się do mnie: – Chodźmy dalej.
Poszliśmy dalej. Dalej również nic się nie działo; przez chwilę ulokowaliśmy mnóstwo nadziei w pijaku szarpiącym się z drugim pijakiem, lecz po chwili obaj panowie doszli do porozumienia i weszli do baru „Bałtyk”. Chwilę staliśmy przy samochodzie, który nawalił; chwilę obserwowaliśmy, jak panna niewinnie przechodziła przez jezdnię i nuciła, jak kwiaty pachniały łąką; i dopiero po jakiejś godzinie chodzenia udało nam się znaleźć dom, z którego dachu pewien młody człowiek o sportowej sylwetce zrzucał olbrzymią szuflą śnieg, starając się, aby każda porcja lodowatej karmy wylądowała na czyjejś głowie. Tłum zebrany po sąsiedniej stronie ulicy głośną wrzawą reagował na każdy wyczyn młodego intelektualisty.
– Śnieg zsypują – powiedział pan Zdzisio.
– Rzeczywiście – potwierdziłem, obserwując spadającą z dachu lawinę. Tym razem ofiarą młodzieńca stał się jakiś starszy pan; człowiek ten chwilę stał osłupiały, następnie otrzepał się jak pies po wyjściu z zimnej wody, po czym truchtem – skuliwszy głowę w ramiona – pobiegł na przeciwną stronę ulicy. Zdrowy, ogólny śmiech poszedł za nim. Potem przechodził jeszcze pewien człowiek wyglądający jak postać żywcem wyjęta ze Złego; dwóch oficerów oraz przedszkole pod opieką młodej panienki. Ponieważ wszystko ma swoje granice, nasz [czas – RM] także się skończył, było szaro i musieliśmy z panem Zdzisiem wracać do domu.
– Jak pan myśli – zapytał mnie mój sąsiad. – Skończą tę rurę do jutra?
– Cholera to wie – odparłem. Pożegnałem się z panem Zdzisiem, wróciłem do domu i usiadłem przy oknie.
„Co ma robić pan Zdzisio – myślałem. – Kim jest pan Zdzisio? Pan Zdzisio ma dwadzieścia cztery lata; jest kanalarzem, stosunkowo nieźle zarabia, lubi poczytać, iść do kina, potańczyć raz na tydzień; należy do kategorii inteligentnych rzemieślników, jest uczciwy, słowem – takich panów Zdzisiów jest ładnych kilka milionów. Rano idą do pracy, pracują ciężko osiem godzin, potem wracają, przebierają się i chcieliby resztę dnia spędzić w sposób przyjemny i pożyteczny. Przypuśćmy, że pan Zdziś chciałby zaprosić do siebie czterech kolegów, wypić z nimi butelkę wina, pograć w szachy czy karty, porozmawiać, posłuchać radia i diabli jeszcze wiedzą co. Ale jest to niemożliwe; ani pan Zdzisio, ani żaden z jego kolegów nie dysponują odpowiednim lokalem, mieszkają z rodzicami lub po sublokatorsku i nie ma mowy, żeby czuli się dobrze wzajemnie u siebie. Tak zwane życie towarzyskie stopniowo zamiera na skutek utraty [kontaktu – RM]; ludzie rzadko się odwiedzają – nie chcąc sprawiać sobie nawzajem kłopotu, wolą raczej siedzieć w domu lub spotykać się na mieście. Tak więc ewentualne chęci mojego sąsiada, aby zaprosić do siebie dziewczynę lub kolegów, aby w domu porozmawiać lub potańczyć, przekreśla dramat numer jeden miasta – mieszkanie.
Pan Zdziś jednak nie rezygnuje z przyjemnego spędzania czasu. Umawia się ze swoją dziewczyną i postanawia iść potańczyć. Oczywiście nie na podwieczorki taneczne, gdzie się bawi młodzież, ponieważ pan Zdzisław nie ma przy sobie centrycznie strzelającego pistoletu i pary defensywnych granatów. Pan Zdzisław umie się zachować i postanawia pójść do modnego nocnego lokalu, przeznacza na ten cel – pyszny – 50 zł. Nie ma zamiaru nic jeść ani się urżnąć; po prostu chce potańczyć, pomarzyć o niczym, przyjemnie spędzić wieczór. Jednak nic z tego; jeśli nawet uda mu się dzięki wyrobieniu fizycznemu i szaleńczej odwadze dostać do któregoś z nocnych lokali, to wyjdzie stamtąd szybko i bardzo rozgoryczony. Przyczyny rozgoryczenia są proste, suma, jaką dysponował, uprawniała każdego kelnera, aby go traktował jak ostatniego pętaka. Lokale warszawskie są wstrętne, zawszone, karygodne; w najlepszym wypadku przypominają bufet lokalu
Następnego dnia pan Zdzisław umawia się z narzeczoną do kina. Długo studiują gazetę, wreszcie postanawiają iść na film Cud zdarza się raz. Zdarza się – lecz na filmie, nie w życiu. Aby dostać się na jakiś dobry film, trzeba długo stać w kolejce lub kupić bilet od „koników”. Narzeczona grymasi, deszcz pada, kolejka ledwo posuwa się naprzód – pan Zdzisław sięga do portfela i wydaje trzydzieści złotych na dwa bilety. Jest już bez pieniędzy.
Lecz do pierwszego daleko. Pan Zdzisiu chce żyć, chce coś zobaczyć, nie rezygnuje i jak tylko może walczy z dławiącą go nudą. Postanawia połączyć przyjemne z pożytecznym i idzie na któryś z wykładów organizowanych przez TWP [Towarzystwo Wiedzy Powszechnej – RM]. Przez dwie godziny siedzi jak na tureckim kazaniu – w końcu wychodzi rozczarowany, depcząc po odciskach sąsiadów. Nie rozumie ani słowa z tego, co mówi uczony prelegent. „Kosmos? Cybernetyka? Kiedy pofruniemy na księżyc? Do diabła z tym wszystkim!” – myśli pan Zdzisio, idąc w pewnym wstrząsie ze swoją narzeczoną, której łzy napływają do oczu, gdyż nie rozumie pewnego wstrząsu swego oblubieńca. Pan Zdzisio chciałby się dowiedzieć czegoś o naszym życiu; czegoś, co byłby w stanie zrozumieć; czegoś, co mogłoby mu pomóc w jego życiowych sprawach; czegoś, co otworzyłoby mu trochę szerzej głowę. Jest zły i rozczarowany; zawiedziony i smutny. Przychodzi więc dzień, kiedy pan Zdzisław puka do drzwi swego sąsiada i mówi pijanym głosem:
– No, jak? Montujemy flaszkę?
I upija się na pewno.
Tak myślałem przez całą noc i było mi bardzo smutno. Lecz rano wstąpił we mnie optymizm – z okna mojego domu zobaczyłem, że przez noc pękło kilka nowych rur i z ulgą pomyślałem, że naloty hydraulików potrwają jeszcze parę dni.
Rzec by zatem można, że żadnych nowych odkryć elektryzujących opinię publiczną już nie będzie. Doświadczamy jednak obecnie sytuacji wyjątkowej: z okazji dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin pisarza Sejm RP ustanowił rok 2024 Rokiem Marka Hłaski. By w swoisty sposób uczcić taką formę docenienia twórczości autora Ósmego dnia tygodnia, postanowiłem spojrzeć na archiwalia nieco mniej restrykcyjnie niż dotychczas, poszukując tekstów nie ukończonych w sensie ścisłym, ale takich, które można potraktować jako – choćby umowne – całości. Takie podejście zakłada oczywiście pewien stopień autorytatywnej interpretacji badawczej, dołożyłem jednak wszelkich starań, by nie urągać ani tekstom, ani ich autorowi. Stosując ściśle ową zasadę, spośród licznych materiałów koncepcyjnych wyłoniłem trzy krótkie teksty mające cechy form zamkniętych.
Publikowane w „Twórczości” utwory według mnie nie mogą podlegać ocenie czy głębszej analizie. Należą bowiem do utworów porzuconych, nie ukończonych pomysłów, do których Hłasko nigdy nie wrócił. Kompletne teksty miał pisarz w zwyczaju konkludować bądź frazą „koniec”, bądź odręcznym podpisem (zarówno rękopisy, jak i maszynopisy). Istnieje oczywiście prawdopodobieństwo zagubienia, na skutek licznych przeprowadzek, stronic mogących zawierać kontynuacje utworów (szczególnie w przypadku fragmentu Wilka, na co wskazywać może fizyczny brak kilku stron), z dzisiejszej jednak perspektywy szanse na potwierdzenie tej hipotezy są nikłe. Zdeponowane w Ossolineum materiały Hłaski przekazane zostały przez Andrzeja Czyżewskiego, który z kolei otrzymał je z rąk Marii Hłasko, matki pisarza, zbierającej od późnych lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku pamiątki po synu. Brakujące fragmenty tekstu nie są kwestią błędnego katalogowania czy nieporządku w archiwum, lecz zaniedbania u źródła. Maszynopisy i rękopisy trafiły do Czyżewskiego prosto z mieszkania Hłasków (Gryczkiewiczów) przy ulicy Mickiewicza w Warszawie – wszelkie luki uznać trzeba za niemożliwe do uzupełnienia.
Niewykluczone, że inicjatywa upubliczniania materiałów warsztatowych Hłaski będzie kontynuowana. Są one z pewnością wartościowe dla historyków literatury, edytorów i tekstologów. Niezależnie od wartości artystycznej, z istoty swojej podlegającej subiektywnej ocenie, stanowią dokument epoki i zapis procesu twórczego. Podobnie jednak jak w przypadku tekstów zamieszczonych w „Twórczości” ewentualne publikacje będą mieć charakter ciekawostki bibliofilskiej, naukowej.
Radosław Młynarczyk