2/2025

Dariusz Bitner

Sak (rok 1979).
Fragment powieści Fusy

Miała okrągłą twarz. Wyglądała jak oprószony kruszonką placek. Miała krosty. Jej bladoniebieskie oczy nie wyrażały nic, żadnej emocji, żadnej refleksji. Pomyślał, że chyba go nie usłyszała. Powtórzył więc:

– Dzień dobry.

W tym momencie kobieta wstała i jak gdyby nigdy nic – zniknęła za uchylonymi drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Wyszedł stamtąd natomiast mężczyzna, młody, w garniturze. Nawet nie patrząc w jego stronę, podszedł do stanowiska obok, zaczął wertować papiery, zerknął bacznie w głąb holu i uśmiechnął się, kiwając głową. Podszedł starszy pan. Zaczęli rozmawiać po niemiecku.

Poczekał z zaciśniętymi ustami. Nawet niedługo. Gdy tylko Niemiec ze słowami pożegnania założył kapelusz w kratkę z małym rondem, podszedł i stanął przy nim. Jakże nie lubił takich kapeluszy, jak bardzo go przytłaczały.

– Chwileczkę – powiedział, widząc, że mężczyzna w garniturze zamierza odejść.

– Tak?

– Czy mnie pan obsłuży? Tej pani obok się nie chciało.

– W czym mogę pomóc?

– Rezerwacja.

– Nazwisko pana? – mężczyzna wrócił do swej roli uprzejmego recepcjonisty i nawet się uśmiechnął.

– Mateusz Macka.

– Macka – powtórzył tamten z pewnego rodzaju satysfakcją, a potem kilka razy pod nosem: – Macka, Macka… Nie ma.

– Rezerwowałem telefonicznie.

– Kiedy?

– Przedwczoraj. Zaznaczyłem, że będę dopiero wieczorem.

– Jest. Taak… – Namyślał się.

Pokój czekał. Trzeba było zostawić dowód osobisty i zapłacić.

– Dwie osoby.

Recepcjonista spojrzał nagle badawczo. W gruncie rzeczy o to mu przecież chodziło. Niech patrzy.

– Pan jest ze Szczecina – oskarżył go nieoczekiwanie.

– W czymś to przeszkadza?

– Proszę podać nazwisko drugiej osoby.

– Też Macka. Adrianna. Żona.

– Aha – mruknął mężczyzna z tajemniczym zrozumieniem, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.

– Potrzebny drugi dowód?

– Nie, nie. Tylko informacja. Pan jest głównym lokatorem. Pokój 204, drugie piętro. Winda po lewej stronie. Albo schody, za windą.

Czyli wszystko tak, jak trzeba. Wziął klucz, zarzucił torbę na ramię i poszedł na lewo. W połowie drogi jednak zawrócił.

Recepcjonista spokojnie czekał na niego, przynajmniej na to wyglądało.

– Można jeszcze zjeść kolację? – Wskazał ruchem głowy w prawo na zamknięte dwuskrzydłowe drzwi, nad którymi mrugał niebieski neon „Restauracj”, bez „a”.

– Normalnie tak, do dwudziestej drugiej, ale teraz jest impreza zamknięta. Lokal wynajęty od dwudziestej.

Na potwierdzenie tych słów zza drzwi dobiegła wrzawa, pokrzykiwania, które przeszły w radosne skandowanie.

– Dla gości hotelowych…?

– Ale śniadanie można zjeść już od szóstej trzydzieści, zapraszamy serdecznie.

– Może mógłbym zamówić do pokoju?
– Room service tylko do dziewiętnastej. – Mężczyzna w garniturze zmiękł nieoczekiwanie, jakby zwiotczał. – Mogę panu zaproponować petit beurre z barku. Lub prince polo. I mandarynkę o smaku pomarańczy, jeśli pana to zadowoli. W pokoju ma pan do dyspozycji czajnik elektryczny.

– Poproszę.

– Ale co?

– Wszystko, po dwa.

– Służę uprzejmie.

Recepcjonista zapakował mu wszystko do białej reklamówki z napisem „Witamy‒Welcome”.

– Są jeszcze krakersy, ale ostatnie opakowanie, no, niestety.

– Nie, dziękuję.

Odchodząc, kątem oka zauważył pogardliwe spojrzenie recepcjonisty. Znów zawrócił. Uznał, że dla dobra sprawy powinien.

– A ta pani, przepraszam, że zapytam…

– Tak? – Recepcjonista pochylił się odrobinę z obojętną, profesjonalną miną.

– Czemu ta pani mnie zignorowała?

– Zignorowała?

– Zignorowała. Dlaczego? Może pan powiedzieć, dlaczego mnie zlekceważyła?

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Czuje się pan zlekceważony, panie… panie…? – zajrzał do dokumentu meldunkowego.

– Macka – podpowiedział przez zaciśnięte zęby.

– Zgadza się, pan Macka – potwierdził i chrząknął zakłopotany. Wyglądało tak, jakby przyznał, że Mateusz Macka dobrze odgadł swoje nazwisko. Potwierdził odpowiedź jak w teleturnieju, co było dość głupie. Ale jemu akurat na rękę. – Panie Macka – recepcjonista brnął dalej – to takie osobiste sprawy, hm, koleżanka, mm, nie radzi sobie z nimi.

– Rozumiem i nie rozumiem. – Odnalazł satysfakcję w jego konsternacji. – Może ta pani powinna zostać w domu, odpocząć, a nie ignorować gości hotelowych?

Z zadowoleniem powiedział o sobie w liczbie mnogiej.

– Ma pan rację, przepraszamy uprzejmie. – Też wykorzystał liczbę mnogą, łobuz. Nieoczekiwanie pochylił się do przodu, opierając jednym łokciem o blat. – Mąż ją zostawił, proszę zrozumieć, nie jest sobą.

– A kim jest? – skwitował okrutnie tę poufną wiadomość.

Recepcjonista nie odpowiedział, zacisnął wargi, dolną nawet lekko przygryzł. Rozmowa skończona.

W pokoju rzucił na jedno z dwóch łóżek, to bliżej okna, torbę i reklamówkę wypełnioną zawartością barku. Sprawdził, czy w łazience są ręczniki i mydła. Były. Tylko zostało niewiele papieru toaletowego. Trudno. Nie miał ochoty dzwonić do pani, która nie była sobą. Umył ręce i twarz, opłukał dwie szklaneczki stojące pod lustrem i zabrał je do pokoju. Z torby wyjął butelkę żytniej, od razu sobie nalał, wypił jednym haustem, po czym usiadł na zielonym fotelu stojącym przy kwadratowym stoliku. Odetchnął.

Wszystko z siebie wynika, łańcuch zdarzeń ma swoje oczywiste zależności i konsekwencje, tak. Wciąż mu się tak wydawało. Jak coś, to coś. Jak tak, to tak, szkoda gadać. Wszystkie doświadczenia przeczyły tej zasadzie, ale trzymał się jej konsekwentnie. Straceńczo. Jeśli coś, to coś, jak nic, to nic.

Zwalczył pokusę, by jeszcze raz łyknąć ciepłej wódki. Przecież tak gładko weszła, tak rozanieliła go od wewnątrz.

Wydawało mu się więc tylko. Jak tak, to siak, nic nie wynika z czegoś, a raczej wyniknąć może wszystko. Otaczał go przypadkowy zbiór zdarzeń, dni tylko pozornie następowały jeden po drugim, każdy z nich brał się znikąd, nie wynikał z poprzedniego i nie zmierzał ku następnemu. Dookoła wycinanki, kolaże, mozaiki, ułożone z sensem lub bez. Bez sensu. Znaleźć sobie jakiś sens, usprawiedliwienie dla bycia, może nawet nie życia – bycia. „Znajdź sobie jakiś sens” – mówiła. – „Jak można w ogóle tak bez sensu, bez najmniejszego sensu spędzać dzień za dniem”. Niepotrzebnie na początku, podczas jakiegoś melancholijnego spotkania, wyznał jej, że najbardziej dręczy go poczucie bezsensu. A co za tym idzie – przypadkowość egzystencji. „Ty jesteś moim sensem” – powtarzał. I miała tego naprawdę dość. „Czepiłeś się mnie jak złe licho” – aż machała rękami. Na początku wzruszało ją to i uskrzydlało. „Jak to pięknie być dla kogoś sensem, to jakby ideałem być, całym światem” – świergotała. Potem już tylko machała rękami, a nawet tupała nogą. „Jesteś jak rzep. Jak bida, co siedzi na karku i wysysa szpik”.

Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Trzy krótkie stuknięcia. Po chwili znów trzy.
Dziś jesteś, ale nie ma żadnej gwarancji, żadnej obietnicy, że jutro też będziesz. To cud, że nadchodzi kolejny dzień i za oknem jest ten sam widok co wczoraj. Że noc sączy się tak cicho. Dni mają uspokajającą gęstość, stoją w miejscu, od czasu do czasu drżą od lekkiego podmuchu, jakby ktoś zmącił odbicie w nieruchomej tafli wody. Nie umiał oprzeć się wrażeniu, że to, co go otacza, jest tylko tłem. I chociaż w żaden sposób nie utożsamiał się z nim, był całkiem na zewnątrz, to jednak dosięgała go nieprzewidywalność wydarzeń, wciągała bezceremonialnie. Porywały go w głąb ciągi, smugi rozmazanego tła. Wiry pojawiały się bez ostrzeżenia i niszczyły każdy, najmniejszy nawet sens. Jak tego dnia, gdy zdał na uniwersytet w Poznaniu. Gdy świat stał przed nim otworem i na chwilę uwierzył, że coś od niego zależy. Jest jakaś trwałość, jest wartość wynikająca z jego determinacji i uporu, jest droga i ona dokądś prowadzi. Mężczyzna w rozpiętym prochowcu (pospolita twarz, ciemność w oczach), który właśnie minął go, zawrócił nieoczekiwanie. Usłyszał jego szybkie kroki, odwrócił się i dostał pięścią w nasadę nosa. Bez powodu, bez ostrzeżenia. Cóż jednak miałoby mu dać ostrzeżenie? Zobaczył nadpływającą z oddali pięść. Usłyszał trzask rozbitej szyby. Miał szklane kości? Miał szklaną twarz? Tło dookoła niego zgasło. I to właśnie uznał za ostrzeżenie. Wszystko staje się w jednej chwili niczym. Nos zachrzęścił w ciemności i plunął krwią. Ciepło, bardzo nieprzyjemne, informujące, że właśnie opuszcza go życie, rozlało mu się po twarzy. Siedział na chodniku, oparty o blaszany kosz na śmieci, był śmieciem i nikt nie zwracał na niego uwagi.

Ktoś pukał?

Otworzył drzwi ostrożnie, chociaż od razu stanął w ich świetle.

– Tak długo cię szukałam – powiedziała dziewczyna z czarnymi, prostymi jak druty włosami. Miała też ciemne okulary, ale uniosła je dwoma palcami i patrzyła na niego wielkimi, niewinnymi oczami. Wyglądała intrygująco. Nim przyłbica okularów opadła, zauważył pod oczami dwie smutne poduszeczki, upudrowane starannie.

– Chyba nie…

– Ale to ty, prawda?

– Nie ja. Przykro mi, ale czekam na żonę. Naprawdę mi przykro.

– Nic nie szkodzi. Jeśli to ty.

Stanęła nieco bokiem, wysuwając mocno biodro, o które oparła rękę. Była zaokrąglona, na oko mięciutka, bardzo obiecująca.

– Szkoda. – Uśmiechnął się do niej, uznawszy, że bodaj tyle się jej należy. – Jak masz na imię?

– Nadia.

– Ja bym cię nazwał Nadzieją.

– Nadieżda. – Pokazała zdumiewająco ładne zęby. – Mogę być, kim zechcesz.

– Byłoby wspaniale, chociaż nie wiesz, co mi chodzi po głowie.

– Chętnie się dowiem. Cokolwiek to jest.

– Widzisz… Nadiu, nigdy jeszcze nie korzystałem z usług…

– Jakich usług?

– Prostytutki.

– To nic trudnego. Zaopiekuję się tobą.

Dopiero teraz poczuł ostrą, pieprzną woń perfum. Agresywną i nęcącą. Gdyby pociągnął nosem, mógłby stracić głowę.

– Chyba już za późno. – Powiedziała mu wszystko, co potrzebował usłyszeć. – Będziesz mnie kochać aż do końca, Nadziejo?

Parsknęła śmiechem.

– Do samego końca. I na wszystkie sposoby.

– Może jeszcze mnie znajdziesz.

Zamknął drzwi powoli. Tylko dlatego, żeby nie trzasnąć niepotrzebnie. Po co miałby trzaskać? Tyle mógł dla Nadziei zrobić. Odciąć się od niej powoli.

Jednak nalał wódki. Tak około jednej trzeciej szklanki. Chwilę pomęczył się z kapslem od butelki z mandarynką, zdjął go, wykorzystując metalową część zamka we framudze. Uzupełnił szklankę prawie do pełna… Co to było? Jest nadzieja? Żółta spieniona mieszanka przez chwilę cieszyła jego oczy. Zaczął jakąś grę? Nie wiadomo jaką i nie wiadomo po co? Po raz kolejny rozpoczął coś, czego nie skończy. I po raz kolejny poczuł się winny. Znów pojawiło się zobowiązanie, znów rozczarował kogoś swoją biernością. Nie usprawiedliwia go fakt, że dla takiej Nadii nie miało to większego znaczenia. Zobowiązania wypełnia się dla własnych zasad, żeby nie powstało poczucie winy. A tymczasem – już powstało. W sposób najmniej oczekiwany. Magiczne poczucie winy wobec hotelowej kurwy, pięknie.

Dołożył je sobie do wszystkich innych magicznych poczuć. Wypełniony był nimi po brzegi, po uszy, po sam czubek głowy. Był pełen magii. Myślał, że nie ma już więcej miejsca, a wcisnęło się jeszcze. Bez trudu. Tak to wyglądało.

Patrzył z bliska, jak wesołe bąbelki strzelają na wszystkie strony. Upił słodko‑kwaśnego płynu. Wyszedł z pokoju i zjechał na dół, z tym wątpliwej reputacji drinkiem w dłoni.

W holu roiło się od ludzi. Przed restauracją stała grupa mężczyzn w rozpiętych marynarkach, jeden tylko w białej koszuli, trzy rozchichotane kobiety w balowych kreacjach. Na kanapie pochyleni ku sobie dwaj starsi panowie żywo o czymś dyskutowali, półgłosem. Po drugiej stronie, na fotelach przy stoliku, siedziała Nadzieja (jeszcze mógłby ją zaprosić do pokoju…), z nogą założoną na nogę. Strzepywała popiół z papierosa do metalowej popielnicy. Obok siedziała w zamyśleniu jej koleżanka. Białe włosy, pusty wyraz twarzy.

Za ladą recepcji pełen komplet. Kobieta, która nie była sobą, i czemuś przyglądający mu się mężczyzna w garniturze.

Usiadł w ostatnim wolnym fotelu, w pobliżu wind, pod rozłożystą palmą w drewnianej donicy.

Powiedziała, że zrobi wszystko? Jest coś, czego by nie chciała zrobić?

Pociągnął łyk, mały łyczek, w stylu popijania amerykańskich gospodyń domowych, przynajmniej na filmach. Kątem oka dojrzał, że Nadzieja spogląda na niego przez ramię. Odwrócił głowę w jej stronę. Doceniła to, uśmiechnęła się. Potem wróciła twarzą do koleżanki.

Czego można chcieć od kobiety, na co ona nie chciałaby się zgodzić? Może do zaspokajania takich niejasnych potrzeb służą między innymi Nadie?

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.