02/2024

Wojciech Stanisławski

Samo gęste

Studiami nad dziełem i losem Iwaszkiewicza można zajmować się na tysiąc sposobów. Można wydawać po raz pierwszy jego listy, dzienniki i inedita. Można przygotowywać wydania krytyczne powieści, wierszy i esejów. Można badać nieznane jeszcze wątki jego biografii: przyjaźnie i związki, podróże i krajobrazy. Można odtwarzać filiacje i inspiracje, wskazywać przewodników Iwaszkiewicza i tych, dla których stał się mistrzem. Można, stosując różne narzędzia analityczne, badać i odczytywać jego dzieło literackie, jego ogrom, stałość i przemiany. Można wreszcie wspominać osobiste spotkania z Iwaszkiewiczem; pisarz zmarł przed czterdziestu trzema laty – owszem, zmieniły się od tego czasu epoki, wybuchły wojny i stanęły nowe miasta, ale nadal nie jest to czas tak odległy, by odeszli naoczni świadkowie jego dorosłości i starości.

Czy w jakikolwiek sposób można połączyć te tak różne dociekania, prowadzić je jednym tonem, jednym duktem – na serio, w innym trybie niż publikacja popularnonaukowa czy lekka synteza w (świetnej zresztą!) serii A to Polska właśnie? Wydaje się to niemożliwe. I dlatego, że pogłębianie badań, wyostrzone skupienie musi wiązać się z zawężeniem tematu, i dlatego, że nie do przyjęcia prawie wydaje się dziś łączenie dociekań biograficznych z analizą literacką, sięganie do dzieciństwa autora, by tłumaczyć nimi kołujące w wierszach frazy. Kres i porażka biografizmu w literaturze zostały ogłoszone już bardzo dawno, jeszcze za prezesury Iwaszkiewicza w Związku Literatów Polskich: jak nie Roland Barthes zapewniał o fiasku „metody biograficznej”, to zapowiadał je Janusz Sławiński, a za nim pokolenia uczniów. Owszem, można czasem odnotować w jakimś wierszu Iwaszkiewicza zamierzony rutenizm i tłumaczyć to jego dzieciństwem pod Jelizawetgrodem, ale poza tym wiadomo: inne głosy, inne ściany, nie ma autora, są tylko różne skrypty, różne cytaty i scalający je czytelnik.

Piotr Mitzner odgarnia te założenia, jakby zmiatał na bok liście. Jego książka Mój Iwaszkiewicz jest zapisem, który trudno zakwalifikować. Jest to zresztą kolejny jego tytuł, który nie będzie się mieścić w szufladkach bibliotekarzy: czy naprawdę udało mu się znaleźć formę bardziej pojemną, której Miłosz domagał się przed laty?

Mam przekonanie, że tak. Nie tylko za sprawą „mitznerowskiej” techniki, mocno obecnej choćby w niedawnej książce o Czapskim: przywoływania, recyklowania wątków i fragmentów z wcześniejszych szkiców, nie na prawach powtórzenia czy autocytatu, ale po prostu – obracających się żaren namysłu. Nie, jeszcze bardziej istotne jest to, że na stronach kilkunastu esejów splatają się, czasem na poziomie jednego zdania, zawsze – akapitu trzy trudne do połączenia perspektywy. Jedna to perspektywa badacza‑biografisty. W ciężkim zimowym czasie po stanie wojennym Piotr Mitzner przez ponad dwa lata był kuratorem zbiorów w Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów na Stawisku (1985–1987), pracował tam zresztą naukowo i przedtem, i później, wyrosło z tego kilka studiów monograficznych oraz biografia Anny i Jarosława. Listy, bruliony, notatki, które przywołuje, to najczęściej cymelia, czasem uwaga na odwrocie biletu czy twist ołówka, jak włos, co przyczepił się do kartki; ale nawet one coś ujawniają.

Równolegle obecny jest głęboki namysł nad Iwaszkiewiczowskim dziełem. I znów, muszę to powtórzyć, w uzupełniających się skalach: gotowość skomentowania każdego praktycznie słowa użytego w wierszu, przypisania go do zasobów i tradycji literackiej, do dróg życia starego poety, nie przeszkadza Mitznerowi zadawać pytań o całość – o to, kim był Iwaszkiewicz, co stanowiło istotę jego stosunku do świata, w czym udało mu się osiągnąć pełnię.

Te dwie perspektywy spojone zostały przez trzecią, taką, w której najłatwiej osunąć się w minoderię, w upojenie nieistotnym szczegółem lub w zachwyt nad sobą – przez spojrzenie osobiste. Za sprawą rodzicielskich przyjaźni Piotr Mitzner bywał na Stawisku od dziecka, może więc połączyć wspomnienia pięcioletniego Piotrka przerażonego widokiem wypchanego dziczego łba u szczytu schodów, szesnastoletniego Piotra czytającego list, w którym Iwaszkiewicz komentuje jego wiersze, dwudziestopięcioletniego Piotra stojącego na rynku w Brwinowie w rozdeptanym śniegu i zerkającego na delegację rządową zajęczo przeczekującą mszę pogrzebową Iwaszkiewicza za kioskiem Ruchu. I wreszcie o wiele starszego Piotra, który patrzy na Iwaszkiewicza oczami profesora literaturoznawstwa, wydawcy, podróżnika, tłumacza i poety, patrzy z perspektywy nowych wojen i nowych miast, ale przecież i oczami Piotra i Piotrka! I dopiero ta perspektywa tłumaczy i usprawiedliwia ten skromny zarazem i zuchwały tytuł: Mój Iwaszkiewicz.

Patrzy. Ale jak patrzy! Splata (perspektywy). Ale jak splata! Nie będę uciekał się do barokowych, w złym znaczeniu tego słowa, konceptów i rozważał różnych „substancji najgęstszych”, we Wszechświecie, wiadomo, jest taką substancją neutronowa kasza gasnących gwiazd, „czarnych karłów”, której jedna garść waży tyle co cała Ziemia, a tu, na Ziemi, iryd – odlaną zeń łyżeczką trudno byłoby zamieszać herbatę, łatwo za to przyszłoby stłuc filiżankę. „Samo gęste” – mówią na to zjawisko (a mawiali pewnie i za czasów Rembekowego dziennika) bywalcy brwinowskich garkuchni.

Samo gęste: z podziwem, irytacją, przekorą przeglądałem raz, drugi, dziesiąty Mojego Iwaszkiewicza, usiłując znaleźć jedno zdanie, które mógłbym uznać za przewidywalne, dopełniające wywód, przywołujące różne wcześniejsze ustalenia. Zdanie, które mógłbym choćby na własny użytek (Wydawnictwo Próby w ciągu trzech lat swojego istnienia znalazło się w ścisłej czołówce, jeśli idzie o jakość edytorską swoich tytułów. Kto miałby tyle tupetu, żeby poprawić coś w książce, którą redagował Marek Zagańczyk?) podkreślić z sugestią pozbycia się go, by całkowicie wytrawić z tekstu przygodność.

Nic z tego, samo gęste. Wspomnienia – kilkanaście w sumie, może dwadzieścia kilka obrazów, scenek, czasem sprowokowanych wydarzeniami najbardziej dramatycznymi (śmierć ojca autora, Zbigniewa Mitznera, brwinowski pogrzeb Iwaszkiewicza), czasem błahych, jak sarknięcie czy zwischenruf starego poety – zapisane są kilkoma lekkimi zdaniami, urwanymi aż raniąco nagle, pozostawiającymi z zawodem. Nawet najbardziej przejmująca, choć na pozór niewinna scena – dzień, kiedy autor po raz ostatni widział Iwaszkiewiczów razem, na kilka miesięcy przed śmiercią pani Anny. „Stałem przez chwilę między nimi i wyszedłem”. Kołowałem nad tymi trzema krótkimi akapitami, jakbym liczył sylaby w haiku, próbując znaleźć jedno zbyteczne tam słowo. Nic. Szczelne. Dębina twardniejąca z każdym miesiącem.

Ta powściągliwość nie oznacza wycofania się, podyktowanej przesadną skromnością nieobecności. Nie, perspektywa osobista Piotra Mitznera jest stale obecna, rozszerza ją o pamięć rodzinną, o relacje swojej matki z Iwaszkiewiczem, o wspaniały poetycki figiel, jakim były dwa „ukrainne” wiersze Laryssy Mitzner, WiśnieDitko, anonimowo przesłane poecie, o rodowe doświadczenia dalekich Kresów, ba – w namyśle nad stosunkiem Iwaszkiewicza do Ukrainy i jej dziedzictwa, które użyźniło kulturę polską, pobrzmiewa echo trwającej prawie od dwóch lat wojny.

Mój Iwaszkiewicz nie jest najsubtelniejszym nawet filologicznym rozbiorem (choć takich rozbiorów tam nie brakuje), jest namysłem nad drogami poety i nad rdzeniem jego twórczości. Kto odważa się dziś pytać o rdzeń, o istotę? Mitzner. Kto, jak nie literaturoznawca, może być świadom pułapek i płycizn „kleinerowskiego” pisania, namysłów i póz? Autor rozbraja te pułapki, a jego akapity cieniowane są scyzorykiem nie tyle ironii, ile bardzo rzadkiej w Polsce odmiany dystansu, który nie oznacza chłodu ani sceptycyzmu, jest za to uszanowaniem cudzych, choćby niepodzielanych przez nas i niepojętych racji. „Czy jego hołdy składane władzy trzeba usprawiedliwić i wybaczyć? Nie wiem. Mnie to w każdym razie za jego życia nie przeszkadzało, choć miałem już swoje porachunki z systemem. Po prostu chyba po co innego do niego przychodziłem” – pisze w którymś momencie. Pisze to wydawca „Kręgu” i współtwórca „Karty”, internowany w Białołęce w upalne lato 1982 roku, przedtem blisko związany z różnymi kręgami kontrkultury dekady gierkowskiej, tłumacz i wydawca literatury łagrowej; zamknięcie tych doświadczeń frazą „miałem już swoje porachunki z systemem” i wzięcie ich w nawias w relacji z prezesem ZLP jest miarą tego dystansu.

Jednak tak wycieniowane akapity dźwigają naprawdę wiele – i ze względu na otwartość Iwaszkiewicza, którą Mitzner chwali już we wstępie („Ktoś, kto chciał nam tak wiele powiedzieć”) i stale do niej powraca, i ze względu na wagę oraz objętość dorobku poety, i przede wszystkim ze względu na bezustanną proteuszowość Iwaszkiewicza, która tylu badaczy doprowadzić mogła do rozpaczy, a którą autor tej książki pogodnie zaświadcza. „Jest w [spuściźnie Iwaszkiewicza] szczerość i nieszczerość, z tęsknotą do świętości i przekonaniem, że «poeta jest księżniczką na ziarnku grzechu», […] poczucie pełni i obsesja nicości […], ktoś, kto czuje związek z całym żyjącym światem, a nie może się z nim porozumieć, bo jest tylko człowiekiem”.

Dwadzieścia trzy eseje (jeśli pominąć wstępne, najbardziej osobiste i kalejdoskopowe zarazem Migawki) traktują czasem o kwestiach osiowych w całym dziele Iwaszkiewicza: jego relacji z matką, z panią Anną, z Ukrainą, historią czy wiarą. Czasem są punktowe, jak w najkrótszym, sześciostronicowym szkicu Poeta z Polski czeka na audiencję, traktującym o relacjach Iwaszkiewicza z urzędem, splendorem i „formą” papiestwa.

Co przekazują nam te szkice prócz ogromnej ilości danych, tropów i interpretacji szczegółowych, prócz wskazywania na filiacje i paralele? Czy da się wskazać kilka dominujących rysów, przy pomocy których nakreślony zostałby kolejny wizerunek Iwaszkiewicza, niejako zrekomponowany, zsyntetyzowany z wizerunku budowanego życiem i dziełem? Jaki jest „Iwaszkiewicz Mitznera”?

Sprzeczny. I rozległy. „Chcę pokazać różne bieguny jego świata” – deklaruje autor. „Bieguny” świadczą raczej o rozległości, o uniwersum iwaszkiewiczowskim. Sprzeczności pojawiają się (i z pewnym upodobaniem kolacjonowane są przez Mitznera) nawet w kwestiach szczegółowych, w stosunku do gości, kotów, Piusa XII i głogu. „Pisał, że sam nie wie, jaki jest – wylicza Mitzner. – Już na początku małżeństwa Anna w liście do Jarosława stwierdzała: «Często mi się wymykasz, mówiąc swoje wieczne ‹a może jest zupełnie inaczej›, ‹może jest odwrotnie›, itd.»”.

Z tej mieszaniny sprzeczności wyłaniają się jednak rozmyte, niejasne, kolosalne kontury, kontynenty o zatartych granicach. Wyliczmy je: otwartość i szczerość (przy wszystkich przebraniach, maskach, gotowości do ulegania konwencjom i chęci mnożenia wariantów zarówno wierszy, jak i dróg życia). Powaga, nie w znaczeniu chmurności czy hieratyzmu (choć, owszem, żywe były i iwaszkiewiczowskie smutki, i uznanie dla władzy, cudzej i własnej), lecz szczerości, prostolinijności, nieskrywaniu się w chichocie ironii i samozaprzeczeń (choć, oczywiście, towarzyszyły Iwaszkiewiczowi i upodobanie do „ziemiańskiego”, domowego żartu, i świadoma siebie złośliwość, i mordercza czasem drwina). Przekonanie o istnieniu jakichś – jakich? – zaświatów, jakiejś wieczności, jakiegoś zmartwychwstania (choć tak rozproszone i zagubione między gestami dewocji i wiary, bezgwiezdną nocą, „biologizmem”, wiarą w reinkarnację i zaufaniem do ludzkiej pamięci). Te są trzy „kontynenty Iwaszkiewicza” wypatrzone przez Mitznera – ale za jaką dalą! Za jaką kipielą! Czy nie są tylko archipelagami? I czemu trwają w nich przełamywanie się płyt tektonicznych, wulkaniczne zapasy?

Autor Mojego Iwaszkiewicza dźwiga te sprzeczności jak tragarz czy atleta, który radzi sobie z kolosalnym ciężarem właśnie i tylko dzięki temu, że ten rozłożony został na balansujące, rozchwiane dwoje. Bo Iwaszkiewicz przecież nie tylko wierzył i nie wierzył, był katolikiem oddanym i przedsoborowym, ale też cierpko antyklerykalnym, nie tylko uwielbiał kobiety i nie znosił ich, nie tylko bał się Rosji i czuł moc jej przyciągania, urok Królowej Śniegu (o kim tak naprawdę, chciałoby się spytać, traktuje Herbertowski Chodasiewicz?) – był sprzeczny, dwoisty, syntetyczny niemal we wszystkim.

Okiełznać te sprzeczności mogła chyba tylko zwięzłość, nieledwie arbitralność sądów eseisty. Sprzyja jej jeszcze jedno: perfekcyjne, chwilami budzące niemal trwożny podziw panowanie nad iwaszkiewiczowskim dziełem. Nie, nie chodzi mi o jego „znajomość”, rzecz wymaganą od każdego doktoranta i zaświadczaną przypisami, od których Mój Iwaszkiewicz jest doskonale wolny. Czytając tę książkę, przypominałem sobie przekłady Ojców Kościoła, którzy „mówią” frazami z EwangeliiListów Apostolskich do tego stopnia, że trudno nam oddzielić ich frazę od frazy z Nowego Testamentu, jak w drewnie przepojonym, przesyconym żywicą. To nawet nie sztuka kryptocytatu, miła, czasem nużąca, gdzie zdania wplecione i własne różnią się wyraźnie jak wody dwóch rzek. Nie, Mitzner ma w głowie dorobek Iwaszkiewicza, jego uwagi, anegdoty z jego udziałem, jego wiersze wielkie i znane jak Urania oraz drobne i zapomniane jak Bilety tramwajowe z lat dwudziestych minionego wieku, kadry z Brzeziny i brwinowski kataster, i tka z nich bez namysłu i, zda się, bez wysiłku. Z tych drobin, ze wspomnień i przemyśleń odlany został dzwon ze szczyptą irydu – bijący nagle wymarłej dynastii bez dziedzica, ne cadas in obscurum.

Piotr Mitzner: Mój Iwaszkiewicz.
Wydawnictwo Próby,
Warszawa 2023, s. 272.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.