Prawda samotności ma upiorne dekoracje.
Jerzy Pilch
Każda fotografia jest wieloznaczna:
zobaczyć coś w postaci zdjęcia – to znaczy
znaleźć potencjalny przedmiot fascynacji.
Susan Sontag
Przyznaję, ja również uległem tej pokusie i podczas wypraw w miasto wielokroć podnosiłem do oka dyndający na szyi aparat. Byłem łowczym, pomny nieprzemijającej aktualności rady Henriego Cartier‑Bressona „chwytałem moment”, starałem się zsynchronizować wciśnięcie spustu migawki z niepowtarzalnością zdarzenia, a przy okazji polowałem na samotność. Zdjęcia kłamią, mówię to zawsze, gdy przykładam aparat do oka; w wersji łagodnej: nie mówią całej prawdy. A część prawdy, prawda częściowa, w ogóle nie jest prawdą, jest jak stalowe łożysko: można je wykorzystać przy budowie zarówno żurawia portowego, jak i wieży czołgu. To podwójne, pokojowe i militarne, dokumentacyjne i manipulacyjne zastosowanie tej samej fotografii nie tylko świadczy o jej plastyczności, lecz także źródłowo określa jej niejednoznaczność. Greckie hymen oznacza zarówno błonę dziewiczą, jak i małżeństwo, farmakon to lekarstwo, ale i trucizna. Ta sama fotografia, w zależności od kontekstu, jest w stanie pokazać i jedno, i drugie. Jacques Derrida nazywa zdolne do takich manewrów pojęcia „nierozstrzygalnikami” (indecidables) i odejmuje im nawet ich pierwotne znaczenia: „farmakon nie jest ani lekarstwem ani trucizną, ani dobrem ani złem, ani wnętrzem ani zewnętrzem ani dopełnieniem wnętrza, ani akcydensem ani istotą itd.; hymen nie jest ani chaosem ani rozróżnieniem, ani tożsamością ani różnicą, ani spełnieniem ani dziewictwem, ani zasłoną ani odsłonięciem, ani wnętrzem ani zewnętrzem itd. gram nie jest ani signifiant ani signifie, ani znakiem ani rzeczą, ani obecnością ani nieobecnością, ani pozycją ani negacją itd.; rozsunięcie nie jest ani przestrzenią ani czasem” (Jacques Derrida). Fotografia nie ma charakteru pojęciowego, zatem jako taka nie generuje indecidables, ale jest w stanie je przenosić. To wystarczy, żeby budziła naszą nieufność.
Migawki aparatów uruchamiamy z łatwością. Fotografowanie jest łatwe nie dlatego, że pozwala na to technologia, ale dlatego, że świat nie stawia oporu. Jest uległy i zniewolony, nie widzimy go jako cudowności, która onieśmiela, ale jako katalog użytecznych możliwości, a wszystkie do naszej dyspozycji. Szacunek do niego, respekt przed jego nieobjętą potęgą krępowałyby nas i powstrzymywały przed produkcją kolejnych reprezentacji. Tymczasem nie mamy powodu hamować naszego tupetu, dlatego włóczęga po mieście z aparatem na szyi jest jak zaproszenie do awantury. Nieograniczone możliwości gry, kreacji, inscenizacji, manipulacji. Dokumentalny albo reportażowy charakter takiej fotografii? Dajcie spokój, po części pokażemy to, co chcemy pokazać, po części to, co się chce pokazać samo. Pozornie ostatnie zdanie należy do nas, w istocie kształt zdjęcia wyznaczają tajemnicze i nieodgadnione sploty, fluktuacje i labilność znaczeń o zasięgu ocierającym się o magię. Nietrudno o zabobonną trwogę w sytuacji, kiedy banalne zdjęcie zmienia rzeczywistość w oparciu o niedostępne nam zasady, zupełnie jakby sfotografowany świat wykazał się nieoczekiwaną autonomią, do której nie mamy dostępu. Stąd tylko krok do konkluzji, że niektóre zdjęcia robią się same, a my nie mamy nad procesem żadnej kontroli, w ostateczności jesteśmy sprowadzeni do roli automatu, któremu „coś” w określonym momencie nakazuje wcisnąć spust migawki.
Brak granic i dystynkcji, zanik różnicy, uniwersalne rozmycie rzeczywistości, totalna homogenizacja wszystkiego. Znajduje to swój obraz w procesie kreacji fotografii, którego łatwość ma w sobie coś z obsceniczności. To nieustanna orgia obrazu, hiperreprezentacja zdolna trwać nawet w sytuacji wycofania się świata. Wolno sądzić, że niezauważona pozostanie nawet katastrofa: radio wciąż będzie grało, internet przedstawiał wyimaginowane światy, a dowodu na to, że nic się nie stało, dostarczą fotografie. Już teraz jest przygotowywana ta ceremonia zaniku: banalność i nijakość kolejnych fotografii wykonywanych od niechcenia i niemal niezauważalnie prefiguruje koniec, jakiego nie widział nikt.
Odległy, kosmiczny charakter tego procesu: zdaje się, że nawet gdyby z miasta znikł ostatni człowiek, a ono samo zapadło się pod własnym ciężarem i implodowało, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia, samotność wciąż reprodukowałaby się w imieniu człowieka i na pamiątkę po nim w przeraźliwie obojętnej, pełnej smutku serii wciąż tych samych fotografii.
Samotność w mieście jest łatwa do wytropienia, wystarczy mieć dobre oko i aparat. Reszta zmaterializuje się sama, niczym w średniowiecznym eksperymencie alchemicznym: dajcie mi odpowiednie składniki i oto staną się czary. Cudowna moc fotografii zdolnej powoływać do istnienia światy szybciej niż Stwórca, któremu potrzebny był do tego niemal tydzień. Tutaj wystarczy go tyle, ile trwa otwarcie migawki: jedna tysięczna sekundy i z niczego powstaje coś. My zaś, doskonalsi od Demiurga, powtarzamy boski gest do woli, do oporu, do zużycia migawki i zapełnienia miejsca na karcie pamięci. Piorunujący efekt współczesnej technologii, tworzenie nigdy nie było równie łatwe. Kto wie, ile czasu zajęłoby to Bogu, gdyby na Początku dysponował naszymi narzędziami kreacji.
Być może w ten sposób w przyszłości będziemy uczestniczyć w paruzji: nieustający reportaż z Sądu Ostatecznego, podglądanie sądu nad bliźnimi do przesytu, do znudzenia, do chwili, kiedy przyjdzie nasza kolej. Ostatecznie raczymy dać się zbawić, jeżeli nie potrwa to dłużej niż internetowy film ze śmiesznymi kotkami. W przeciwnym razie przełączymy stronę.
Przeraźliwa samotność Baumgartnera tam, w górze, gdy szykował się do skoku w stronę Ziemi. Samotność, której nie odda żadna fotografia; więcej – której żadna fotografia nie wykreuje. Oto dlaczego podglądanie go podświadomie odczuwaliśmy jako bezwstydne: to scena, na której powinien być sam. Ostateczny przywilej śmiałka wyruszającego w nieznane: umrzeć albo wrócić w chwale, ale samotnie. A w przypadku sukcesu obwieścić triumfalnie: I did it, względnie usiąść do komputera i raz jeszcze obejrzeć powtórkę z tego, co niepowtarzalne w sensie ścisłym.
Baumgartner opadał w stronę Ziemi przez prawie cztery i pół minuty z absurdalną prędkością niemal tysiąca czterystu kilometrów na godzinę, pokonując prędkość dźwięku. Potem otworzył spadochron i bezpiecznie wylądował niedaleko Roswell w Nowym Meksyku. Ekskluzywna fanaberia bogatego awanturnika gotowego zaryzykować życie, żeby zrobić coś, dla czego nie było dotychczas miary. Przerażający charakter tego wyczynu nieco osłabiała świadomość jego całkowitej bezużyteczności, właśnie dlatego w trakcie finału nie odwracaliśmy wzroku. To nie kamery czyniły ten akt nierzeczywistym, ale właśnie jego zbędność, w razie katastrofy byłaby to katastrofa na własne życzenie. Śmierć śmiałka ma w sobie tę pełnię, jakiej brakuje śmierci samobójcy: w tym drugim przypadku jest ona wynikiem jakiegoś fundamentalnego braku.
Jak długo opadali na betonowe ulice Manhattanu nieszczęśnicy, których 11 września pożary uwięziły w którejś z zaatakowanych przez terrorystów wież, nikt o zdrowej psychice nie podejmuje się policzyć (rzecz godna uwagi, roku zdarzenia nie trzeba podawać, niewielu go zresztą pamięta. Podobnie jest ze śmiercią Jana Pawła
Skoczyli z płonących pięter w dół
– jeden, dwóch, jeszcze kilku
wyżej, niżej.
Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
a teraz przechowuje
nad ziemią ku ziemi.
Każdy to jeszcze całość
z osobistą twarzą
i krwią dobrze ukrytą.
Jest dosyć czasu,
żeby rozwiały się włosy,
a z kieszeni wypadły
klucze, drobne pieniądze.
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc,
które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
– opisać ten lot
i nie dodawać ostatniego zdania.
Poezja być może nie zna równie rozpaczliwej i równie chybionej próby unieśmiertelnienia, tutaj odniosła przeciwny skutek: przedłużyła agonię. Ostatnie zdanie istniało, zanim powstał wiersz, w tym sensie stanowił on wprowadzenie do historii, której finał doskonale znaliśmy. Mimo to próbowaliśmy wymóc na rzeczywistości presję – niczym dzieci, które czytają ponownie książkę w nadziei, że tym razem zakończenie będzie odmienne.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]