03/2024

Jacek Zalewski

Samotność w mieście. Fotografia

Prawda samotności ma upiorne dekoracje.

Jerzy Pilch



Każda fotografia jest wieloznaczna:
zobaczyć coś w postaci zdjęcia – to znaczy
znaleźć potencjalny przedmiot fascynacji.

Susan Sontag


Nie wiem, kto pierwszy sfotografował pojedynczego człowieka na pustej ulicy i zobaczył w tym kadrze „samotność w mieście”. Nie wiem też, kto pierwszy powtórzył ten gest, ani kto powtórzył powtórzenie – w każdym razie raz zapoczątkowanego ruchu niepodobna już anulować; trwa i przesuwa się na przed naszymi oczami jak niekończąca się klisza fotograficzna. Nużąca monotonia: miasto, człowiek, samotność. Archetypiczna matryca wysyłająca w świat kolejne i wciąż te same obrazy. Zupełnie jakby to nie kolejni fotografowie odczuwali wewnętrzny przymus tworzenia takich samych kadrów, ale ten pierwszy, źródłowy, domagał się nieustannego reprodukowania. Nie ma bodaj jednego fotografa uprawiającego street photography, który nie miałby w swoim portfolio kopii tego kadru, a w umyśle pragnienia, by jego kopia była doskonalsza od oryginału i zastępowała go lepiej niż kopie tysięcy innych kolegów po fachu. W końcu na cóż fotografować, jeżeli nie żywi się przy tym sekretnego przekonania, że robi się pierwsze zdjęcie w ogóle lub przynajmniej się je likwiduje i wstawia w jego miejsce to własnego autorstwa? Wszyscy na swój sposób próbujemy zaistnieć jako pierwsi – nawet jeżeli w tym celu naśladujemy innych.

Przyznaję, ja również uległem tej pokusie i podczas wypraw w miasto wielokroć podnosiłem do oka dyndający na szyi aparat. Byłem łowczym, pomny nieprzemijającej aktualności rady Henriego Cartier‑Bressona „chwytałem moment”, starałem się zsynchronizować wciśnięcie spustu migawki z niepowtarzalnością zdarzenia, a przy okazji polowałem na samotność. Zdjęcia kłamią, mówię to zawsze, gdy przykładam aparat do oka; w wersji łagodnej: nie mówią całej prawdy. A część prawdy, prawda częściowa, w ogóle nie jest prawdą, jest jak stalowe łożysko: można je wykorzystać przy budowie zarówno żurawia portowego, jak i wieży czołgu. To podwójne, pokojowe i militarne, dokumentacyjne i manipulacyjne zastosowanie tej samej fotografii nie tylko świadczy o jej plastyczności, lecz także źródłowo określa jej niejednoznaczność. Greckie hymen oznacza zarówno błonę dziewiczą, jak i małżeństwo, farmakon to lekarstwo, ale i trucizna. Ta sama fotografia, w zależności od kontekstu, jest w stanie pokazać i jedno, i drugie. Jacques Derrida nazywa zdolne do takich manewrów pojęcia „nierozstrzygalnikami” (indecidables) i odejmuje im nawet ich pierwotne znaczenia: „farmakon nie jest ani lekarstwem ani trucizną, ani dobrem ani złem, ani wnętrzem ani zewnętrzem ani dopełnieniem wnętrza, ani akcydensem ani istotą itd.; hymen nie jest ani chaosem ani rozróżnieniem, ani tożsamością ani różnicą, ani spełnieniem ani dziewictwem, ani zasłoną ani odsłonięciem, ani wnętrzem ani zewnętrzem itd. gram nie jest ani signifiant ani signifie, ani znakiem ani rzeczą, ani obecnością ani nieobecnością, ani pozycją ani negacją itd.; rozsunięcie nie jest ani przestrzenią ani czasem” (Jacques Derrida). Fotografia nie ma charakteru pojęciowego, zatem jako taka nie generuje indecidables, ale jest w stanie je przenosić. To wystarczy, żeby budziła naszą nieufność.

Stacja metra, plac przed ratuszem, ruchome schody w sklepie, róg ulicy, dworcowa poczekalnia, ławka w parku – miejsca zaprogramowanej samotności. Idealnie wpisują się w ramy fotografii bez troski o to, co poza nią. Scena ograniczona ogniskową obiektywu, zawsze ciasną, choć wystarczająco szeroką, żeby stworzyć wrażenie, że poza nią nie ma innego świata. Oto iluzja, a może i kłamstwo fotografii: koduje w nas przeświadczenie, że właśnie wyczerpała rzeczywistość. Cokolwiek się wydarza, cokolwiek jest istotnego, wszelka prawda, istnieje wyłącznie w jej obrębie. To nie jest wypreparowany świat, ale jedyny świat. To dlatego wierzymy fotografii i tak trudno nam ją odrzucić: wiemy dobrze, że gdy to uczynimy, nie zostanie nam nic, a my zawiśniemy w nieobjętej pustce. Samotność? Musi istnieć, skoro ją widzimy na fotografii. Gdyby nie istniała, do jej urzeczywistnienia dość byłoby ją sfotografować. Jakże nudny byłby świat, gdybyśmy nie mogli w nim odczuwać samotności! Fotografia nie tylko ją podkreśla, ale zgoła stwarza, upewniamy się w tym, przeglądając odbitki, jesteśmy pewni własnych doświadczeń i uczuć, bo widzimy ich wizualną reprezentację. Wprost nie do wiary, że można było odczuwać samotność przed wynalazkiem Josepha Nicéphore’a Niépce’a i Louisa Jacques’a Daguerre’a!


Niezwłoczny efekt powstania zdjęcia był u początków fotografii, być może słusznie, uważany za efekt działania sił nieczystych, w najlepszym razie oszustwa. Zakłócenie naturalnego procesu, pójście na skróty, ośmieszenie odwiecznego wysiłku i etosu pracy. W podobny sposób powstają niektóre miasta, szybciej niż trzask migawki, niemal niezauważalnie nawet dla ich twórców. Sportowa wersja rzeczywistości. Nowy Jork, Las Vegas, Brasilia z jednej strony, z drugiej miasta o rodowodzie militarnym, rozrośnięte wokół zamkniętych ośrodków badawczych na pustyniach Nowego Meksyku albo na Syberii. Miasta bez historii, albo nierzeczywiste wskutek przeładowania obrazami, albo nieistniejące z powodu braku obrazów, a jedynym dowodem ich obecności są wszechobecne znaki: zakaz fotografowania.

Migawki aparatów uruchamiamy z łatwością. Fotografowanie jest łatwe nie dlatego, że pozwala na to technologia, ale dlatego, że świat nie stawia oporu. Jest uległy i zniewolony, nie widzimy go jako cudowności, która onieśmiela, ale jako katalog użytecznych możliwości, a wszystkie do naszej dyspozycji. Szacunek do niego, respekt przed jego nieobjętą potęgą krępowałyby nas i powstrzymywały przed produkcją kolejnych reprezentacji. Tymczasem nie mamy powodu hamować naszego tupetu, dlatego włóczęga po mieście z aparatem na szyi jest jak zaproszenie do awantury. Nieograniczone możliwości gry, kreacji, inscenizacji, manipulacji. Dokumentalny albo reportażowy charakter takiej fotografii? Dajcie spokój, po części pokażemy to, co chcemy pokazać, po części to, co się chce pokazać samo. Pozornie ostatnie zdanie należy do nas, w istocie kształt zdjęcia wyznaczają tajemnicze i nieodgadnione sploty, fluktuacje i labilność znaczeń o zasięgu ocierającym się o magię. Nietrudno o zabobonną trwogę w sytuacji, kiedy banalne zdjęcie zmienia rzeczywistość w oparciu o niedostępne nam zasady, zupełnie jakby sfotografowany świat wykazał się nieoczekiwaną autonomią, do której nie mamy dostępu. Stąd tylko krok do konkluzji, że niektóre zdjęcia robią się same, a my nie mamy nad procesem żadnej kontroli, w ostateczności jesteśmy sprowadzeni do roli automatu, któremu „coś” w określonym momencie nakazuje wcisnąć spust migawki.

Brak granic i dystynkcji, zanik różnicy, uniwersalne rozmycie rzeczywistości, totalna homogenizacja wszystkiego. Znajduje to swój obraz w procesie kreacji fotografii, którego łatwość ma w sobie coś z obsceniczności. To nieustanna orgia obrazu, hiperreprezentacja zdolna trwać nawet w sytuacji wycofania się świata. Wolno sądzić, że niezauważona pozostanie nawet katastrofa: radio wciąż będzie grało, internet przedstawiał wyimaginowane światy, a dowodu na to, że nic się nie stało, dostarczą fotografie. Już teraz jest przygotowywana ta ceremonia zaniku: banalność i nijakość kolejnych fotografii wykonywanych od niechcenia i niemal niezauważalnie prefiguruje koniec, jakiego nie widział nikt.

W 2006 roku Spencer Platt sfotografował dobrze ubranych młodych Libańczyków przejeżdżających kabrioletem przez zbombardowany Bejrut. Ktoś zatyka nos, ktoś robi zdjęcia telefonem. Ostry podział planów, pierwszy: luksus i ciekawość; drugi – nieszczęście i ruiny. Zdjęcie, najzupełniej prawidłowo, odczytano jako metaforę podziałów społecznych i katastrofalnej przepaści dzielącej bogatych od biednych. Z jakiegoś powodu uznano też, że to, co przedstawia, jest tożsame z rzeczywistością. Tymczasem ta wymknęła się alternatywnej interpretacji: zwykła młodzież, pożyczone auto, zwiedzanie zniszczonej dzielnicy, własnej zresztą. Jednak każde sprostowanie, przychodząc jako drugie, jest gestem spóźnionym i niepotrzebnym, bo bez wartości kreacyjnej. W tym sensie fotografią można wyrazić cokolwiek i zarazem wyrazić coś bardzo konkretnego. Demiurgiczna moc obrazu, który potem z czysto ludzkiej perspektywy trudno zmodyfikować. Rzeczywistość, zamknięta w ramy zdjęcia, tak właśnie ulega transformacji i obezwładnia nas samą mocą swojej skończoności. Zdjęcie jest prawdziwe, bo poza nim niczego już nie ma, można w nie wierzyć lub nie, można z nim dyskutować, ale niepodobna go zmienić.


Figura człowieka postawionego wobec obojętnego polis zniewala swoją bezpośredniością: patrzysz na zdjęcie i widzisz siebie. Nie jest to żadna halucynacja ani odwrotność pragnienia: w świecie, w którym obraz nie tylko nadaje sens rzeczywistości, ale ją wręcz stwarza, fotografia przestaje być lustrem, a każdy mieszkaniec dużego miasta staje się jego jedynym mieszkańcem. Rama fotografii to kres, tłum poza nią ma charakter czysto fantazmatyczny, bez prawa do realności. Samotność jest bytem skończonym i absolutnym.

Odległy, kosmiczny charakter tego procesu: zdaje się, że nawet gdyby z miasta znikł ostatni człowiek, a ono samo zapadło się pod własnym ciężarem i implodowało, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia, samotność wciąż reprodukowałaby się w imieniu człowieka i na pamiątkę po nim w przeraźliwie obojętnej, pełnej smutku serii wciąż tych samych fotografii.

Samotność w mieście jest łatwa do wytropienia, wystarczy mieć dobre oko i aparat. Reszta zmaterializuje się sama, niczym w średniowiecznym eksperymencie alchemicznym: dajcie mi odpowiednie składniki i oto staną się czary. Cudowna moc fotografii zdolnej powoływać do istnienia światy szybciej niż Stwórca, któremu potrzebny był do tego niemal tydzień. Tutaj wystarczy go tyle, ile trwa otwarcie migawki: jedna tysięczna sekundy i z niczego powstaje coś. My zaś, doskonalsi od Demiurga, powtarzamy boski gest do woli, do oporu, do zużycia migawki i zapełnienia miejsca na karcie pamięci. Piorunujący efekt współczesnej technologii, tworzenie nigdy nie było równie łatwe. Kto wie, ile czasu zajęłoby to Bogu, gdyby na Początku dysponował naszymi narzędziami kreacji.

Felix Baumgartner, spadochroniarz i akrobata, 14 października 2012 roku wzniósł się balonem na wysokość trzydziestu ośmiu kilometrów, dziewięciuset sześćdziesięciu dziewięciu metrów i czterdziestu centymetrów (mierzenie Kosmosu co do centymetra czyni go nierzeczywistym i zarazem hiperrzeczywistym). Trwająca kilka godzin wyprawa do stratosfery była transmitowana na żywo w internecie: człowieka, który wokół siebie widział tylko kosmiczną pustkę, obserwowali wszyscy. Możliwości nowoczesnej technologii: sceneria pozaludzkiego świata oglądana w czasie rzeczywistym przez miliony ludzi przed komputerami. Doprowadzona do skrajności koncentracja i wytrenowany spokój z jednej strony oraz drinki, plotki, nuda z drugiej (jak długo można obserwować jednostajne wznoszenie się balonu?). Nużąca monotonia kosmicznej podróży kontra wszystkie dostępne atrakcje internetu, sam Baumgartner w końcu stał się jedną z nich. Nużąca wyjątkowość tej podróży – oto, co sprawiało, że tak szybko traciła naszą uwagę. Nie mieliśmy dla niej schematu ani algorytmu, nie wiedzieliśmy, z czym ją porównać ani do czego odnieść, nie potrafiliśmy jej skopiować ani zrozumieć, nic tedy dziwnego, że w końcu przełączaliśmy uwagę na coś, co znamy. Wyczyn będący sui generis Wniebowstąpieniem (przy zachowaniu – mimo wszystko – ludzkiej skali) przegrywał z wiadomościami sportowymi i zdjęciami śmiesznych kotków. Dwuipółgodzinny cud nadludzkiego treningu ciała i umysłu byłby łatwiejszy do pojęcia, gdyby był wydarzeniem zdecydowanie krótszym.

Być może w ten sposób w przyszłości będziemy uczestniczyć w paruzji: nieustający reportaż z Sądu Ostatecznego, podglądanie sądu nad bliźnimi do przesytu, do znudzenia, do chwili, kiedy przyjdzie nasza kolej. Ostatecznie raczymy dać się zbawić, jeżeli nie potrwa to dłużej niż internetowy film ze śmiesznymi kotkami. W przeciwnym razie przełączymy stronę.

Przeraźliwa samotność Baumgartnera tam, w górze, gdy szykował się do skoku w stronę Ziemi. Samotność, której nie odda żadna fotografia; więcej – której żadna fotografia nie wykreuje. Oto dlaczego podglądanie go podświadomie odczuwaliśmy jako bezwstydne: to scena, na której powinien być sam. Ostateczny przywilej śmiałka wyruszającego w nieznane: umrzeć albo wrócić w chwale, ale samotnie. A w przypadku sukcesu obwieścić triumfalnie: I did it, względnie usiąść do komputera i raz jeszcze obejrzeć powtórkę z tego, co niepowtarzalne w sensie ścisłym.

Baumgartner opadał w stronę Ziemi przez prawie cztery i pół minuty z absurdalną prędkością niemal tysiąca czterystu kilometrów na godzinę, pokonując prędkość dźwięku. Potem otworzył spadochron i bezpiecznie wylądował niedaleko Roswell w Nowym Meksyku. Ekskluzywna fanaberia bogatego awanturnika gotowego zaryzykować życie, żeby zrobić coś, dla czego nie było dotychczas miary. Przerażający charakter tego wyczynu nieco osłabiała świadomość jego całkowitej bezużyteczności, właśnie dlatego w trakcie finału nie odwracaliśmy wzroku. To nie kamery czyniły ten akt nierzeczywistym, ale właśnie jego zbędność, w razie katastrofy byłaby to katastrofa na własne życzenie. Śmierć śmiałka ma w sobie tę pełnię, jakiej brakuje śmierci samobójcy: w tym drugim przypadku jest ona wynikiem jakiegoś fundamentalnego braku.

Jak długo opadali na betonowe ulice Manhattanu nieszczęśnicy, których 11 września pożary uwięziły w którejś z zaatakowanych przez terrorystów wież, nikt o zdrowej psychice nie podejmuje się policzyć (rzecz godna uwagi, roku zdarzenia nie trzeba podawać, niewielu go zresztą pamięta. Podobnie jest ze śmiercią Jana Pawła II, nikt nie pamięta dokładnej daty, wszyscy za to pamiętamy godzinę: dwudziesta pierwsza trzydzieści siedem. Dlaczego?). Samotność skazanych na śmierć pracowników Twin Towers była równie bezdyskusyjna co Baumgartnera, względna bliskość gapiów zapewne w żaden sposób jej nie łagodziła. Jakoż ich skok nie był wynikiem fanaberii ani chęci pobicia rekordu, ale rozpaczliwej kalkulacji, rzecz właściwie nie do sprawdzenia: roztrzaskanie się o chodnik to jednak śmierć mniej straszna niż śmierć w ogniu.

Fotografia z 11 września

Skoczyli z płonących pięter w dół

– jeden, dwóch, jeszcze kilku

wyżej, niżej.

Fotografia powstrzymała ich przy życiu,

a teraz przechowuje

nad ziemią ku ziemi.

Każdy to jeszcze całość

z osobistą twarzą

i krwią dobrze ukrytą.

Jest dosyć czasu,

żeby rozwiały się włosy,

a z kieszeni wypadły

klucze, drobne pieniądze.

Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,

w obrębie miejsc,

które się właśnie otwarły.

Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić

– opisać ten lot

i nie dodawać ostatniego zdania.


To jeden z najsłabszych wierszy Wisławy Szymborskiej, być może niepotrzebny. Mylę się: był zgoła niezbędny, żebyśmy sobie zdali sprawę z klęski słowa, które doznaje upokorzenia właśnie wtedy, kiedy chce coś znaczyć. Poetycka implikacja bezradności wobec Nieuniknionego i zarazem magiczna próba przeciwstawienia się mu. „W tej właśnie chwili wszędzie właściwie dogorywają tysiące istot, a ja, ściskając w dłoni pióro, na próżno usiłuję znaleźć słowa komentujące ich agonię” (Emil Cioran). Stary sceptyk miał jednak trzeźwiejsze spojrzenie na Nieuniknione: niekiedy nic się nie da zrobić. Można ściskać do bólu pióro i mieć nadzieję, że się nie popełni wiersza, w najgorszym przypadku złego wiersza. Mimo wszystko należy pisać. Pisać i stosować się do zasady znanej z fotografii ulicznej: wszystko należy fotografować, ale nie wszystko należy publikować.

Poezja być może nie zna równie rozpaczliwej i równie chybionej próby unieśmiertelnienia, tutaj odniosła przeciwny skutek: przedłużyła agonię. Ostatnie zdanie istniało, zanim powstał wiersz, w tym sensie stanowił on wprowadzenie do historii, której finał doskonale znaliśmy. Mimo to próbowaliśmy wymóc na rzeczywistości presję – niczym dzieci, które czytają ponownie książkę w nadziei, że tym razem zakończenie będzie odmienne.


[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.